Mickey 17. Z dużej chmury mały deszcz

Wydawać by się mogło, że po oscarowym sukcesie „Parasite” kariera Bonga Joon-ho w Hollywood powinna wystrzelić. Niestety rzeczywistość szybko zweryfikowała i zamiast czerwonych dywanów zaserwowała koreańskiemu reżyserowi batalię z wielkim studiem o prawa do ostatecznej wersji filmu. Według doniesień „Mickey 17” był już gotowy od ponad roku, jednak Warner Bros. Pictures upierało się, żeby wypuścić ich wersję, która podobno lepiej poradziła sobie na pokazach testowych. Twórca „Parasite” nie dał za wygraną i argumentował, że kontrakt, który podpisał z wytwórnią, gwarantuje mu prawa do ostatecznego kształtu filmu. Po kilkukrotnym opóźnieniu premiery Warner (a w zasadzie rządzący tam David Zaslav) poddał się i zezwolił na artystyczną wolność reżysera. Czy wyszło mu to na dobre? Ciężko stwierdzić, ale „final cut” niestety okazał się niezbyt dobrym dziełem…

„Mickey 17” jest adaptacją powieści sci-fi autorstwa Edwarda Ashtona, która opowiada o Mickey Barnesie (Robert Pattinson) decydującym się, nie do końca świadomie, na uczestnictwo w specjalnym programie mającym na celu kolonizację planety Niflheim. Nie znając szczegółów zgadza się na bycie tzw. „wymienialnym”, czyli osobą, która w razie śmierci zostaje wydrukowana na nowo, a jej pamięć wgrana jest do nowiutkiego ciała. Bohater poddawany jest przeróżnym eksperymentom, a także wysyłany na pewną śmierć niczym królik doświadczalny. Za każdym razem procedura wygląda tak samo – Mickey umiera, Mickey drukowany jest na nowo, a dane z jego cegły pamięci płyną wprost do świeżego mózgu. Straszna, niekończąca się spirala śmierci. Towarzysze misji wciąż zadają mu to same pytanie: „Jak to jest, gdy umierasz?”. Ciekawość ludzka w obliczu (nie)skończoności pozostaje jednak niezaspokojona. Pewnego dnia Mickey 17 (czyli siedemnasty klon) wpada w przepaść podczas eksplorowania mroźnych połaci Niflheim. Jego ciało zostaje brutalnie skazane na konanie z wychłodzenia, a na statku drukowana już jest osiemnasta wersja. Aczkolwiek dochodzi do nieprzewidzianej sytuacji i forma życia zamieszkująca planetę, nazwana przez ludzi „paskudami”, ratuje go wyciągając Mickey’ego na powierzchnię. W tym momencie zaczyna się prawdziwa zabawa z podwójną dawką Roberta Pattinsona.

Nowy obraz Bonga niestety nie sprostał wielkim oczekiwaniom nabudowanym po ogólnoświatowym fenomenie jakim było „Parasite”. Wielki budżet i (do pewnego momentu) nieograniczona wolność twórcza sprawiły, iż gdzieś zagubiła się magia kina koreańskiego mistrza. Bong zachowuje się niczym dziecko w sklepie z zabawkami – testuje wytrzymałość widza w kompozycji wszechobecnego CGI. Nie spełnia się w wymiarze czysto rozrywkowym (co szokuje po twórcy „Okjy” czy „Snowpiercera”) ani tym bardziej w głębszym społecznym przesłaniu, które świetnie wybrzmiewało choćby w jego „Zagadce zbrodni”. Ciężko tak naprawdę wskazać dlaczego „Mickey 17” okazał się topornym, pozbawionym serca produktem filmowym. Reżyserowi takiego kalibru po prostu nie wypada tworzyć papkę nietrafionych pomysłów tudzież wyzuty z emocji konglomerat niepasujących do siebie elementów. Wyniki finansowe zresztą mówią same za siebie – już szacuje się, że tytuł ten przyniesie około 100 mln $ strat w efekcie czego jego okienko kinowe zostało skrócone do zaledwie 18 dni. Chyba nikt nie spodziewał się takiej katastrofy po oscarowym sukcesie Bonga. Z filmowego Olimpu momentalnie spadł na czarną listę największych producentów Hollywoodu, dla których cyferki, excel i box office to trzy prawdy wiary.

Mam nadzieję, że następny projekt, którym jest koreańska animacja sprawi, iż Bong Joon-ho powróci do swojej macierzy i ponownie otrzymamy dzieło na miarę „Parasite”. Bong jest mistrzem i jedna wpadka w karierze nie przekreśla mojego zaufania do jego umiejętności. Po prostu trzeba szybko zapomnieć o tym hollywoodzkim wybryku i skupić się na prawdziwym kinie, które prawdopodobnie dostaniemy już za kilkanaście miesięcy (wedle wszelkich plotek animacja ma być gotowa w 2026 roku). Wtedy znowu będziemy fascynować się kolejnym fantastycznym dokonaniem Koreańczyka ozłoconego Oscarami.

komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *