Nie samym kinem żyje człowiek. Idąc za tą biblijną parafrazą postanowiłem zrecenzować film, który w Polsce zadebiutował bezpośrednio na platformie Netflix (no może za wyjątkiem pokazu na Camerimage). „Mudbound” to najgłośniejszy, w kontekście rozpoczynającego się sezonu nagród, przedstawiciel internetowego giganta, który podczas swojej premiery na festiwalu Sundance został okrzyknięty mianem wczesnego oscarowego faworyta. Wiadomo, że tak wczesne osądy praktycznie się nie sprawdzają (festiwal jest bowiem na początku roku), niemniej filmy tam prezentowane często silnie akcentują swoją obecność podczas nominacji do corocznych nagród. Reżyserka Dee Rees wzięła sobie do serca zasadę „więcej znaczy lepiej” i zaproponowała widzowi seans poruszający praktycznie wszystkie problemy świata. Czy to się mogło udać? I tak, i nie.
Powojenna rzeczywistość, gdzieś w południowej części Stanów Zjednoczonych. Państwo McAllanowie w trosce o przyszłość swoich dzieci przenoszą się na Południe, gdzie Henry (Jason Clarke), głowa rodziny, postanawia spróbować sił w rolnictwie. Jego żona Laura (Carey Mulligan) za wszelką cenę stara się wierzyć w ambicje męża, choć z każdym dniem los rzuca im coraz to większe kłody pod nogi. Najmują oni czarnoskórą rodzinę, która od pokoleń trudni się uprawianiem roli. Największym problemem państwa Jackson jest brak tolerancji rasowej ze strony tamtejszej konserwatywnej białej społeczności. Jednak to nie koniec problemów. Powracający z wojny syn państwa Jackson, a także brat Henry’ego McAllana, aby poradzić sobie z powracającymi duchami wojny nawiązują znajomość, której pokłosiem będzie konflikt na tle rasowym.
Reżyserka wystawia widza na próbę wytrzymałości. Z każdą minutą prezentuje coraz to trudniejsze moralne dylematy, a także prezentuje przypominającą hiobową przypowieść historię osadzoną w powojennych realiach. I właśnie w tym tkwi największy problem. Scenariusz pióra Virgila Williamsa, znanego wcześniej jedynie z serialowych dokonań, stara się poruszyć zbyt dużą ilość problemów, przez co film traci na autentyczności i popada tym samym w pułapkę klisz i schematów. Przykro mi to pisać, ale mam wrażenie, że twórca za wszelką cenę chciał otrzymać statuetkę Oscara i podążając za „oscarową checklistą” po kolei odhaczał jej punkty. Takie zabiegi zawsze odbierane są przeze mnie w negatywny sposób. Film powinien wykraczać poza klisze i schematy, a nie powielać je po stokroć. Twórcy „Mudbound” cały czas idą po najmniejszej linii oporu i w często nachalny sposób narzucają widzowi określone uczucia. Porównałbym go do zeszłorocznego „Liona”, który za pomocą podobnego systemu oddziaływał na emocje.
Jednak pomijając słaby scenariusz i miejscami nachalną reżyserię mamy tu do czynienia z solidną rzemieślniczą robotą. Znakomita warstwa techniczna, począwszy od świetnych zdjęć autorstwa Rachel Morrison, kończąc na niezwykle dopracowanych kostiumach, które nominacje do nagród powinny mieć jak w banku. Niemniej jednak największe uznanie należy się aktorom, którzy podobnie jak w oscarowym „Spotlight” definiują coś, co w USA nazywają „Cast Ensemble”. Tutaj nie ma słabego punktu, a każdy z aktorów posiada moment, w którym pokazać może pełnie swoich umiejętności. W tym aktorskim pojedynku największe wrażenie zrobiła na mnie Carey Mulligan, która po raz kolejny udowadnia, że jest jedną z najlepszych brytyjskich aktorek swojego pokolenia. Po seansie stwierdziłem, że gdyby nie fakt, iż „Mudbound” posiada tak dobrze współgrający zespół aktorski, to nie byłby tak dobrze przyjęty na świecie i nie aspirowałby do jakichkolwiek nagród. To film, który całościowo wypada nieźle, jednak chciałoby się czegoś więcej. Może po prostu głębszych przemyśleń…
Ocena: naciągnięte 6/10