Najlepszy film – Tamte dni, tamte noce
Od kiedy obejrzałem ten film po raz pierwszy podczas American Film Festival, wiedziałem, że żaden nie zmieni go na pierwszym miejscu mojej listy. Luca Guadagnino, z pomocą wspaniałego scenariusza Jamesa Ivory’ego (który poprawia książkę!) i genialnego aktorstwa Chalamet, Hammera i Stuhlbarga, stworzył hybrydę niesamowitą: wakacyjne, odpoczynkowe kino z ambicjami, idealny miks jego europejskiej wrażliwości z amerykańskim stylem pokazywania emocji, gejowski romans z wątkiem, który trzeba nazwać ryzykownym. Gdyby nie sprawność reżysera i jego idealnie dobra obsada, być może ta historia byłaby niestrawna. Jest odwrotnie – „Call me by your name” to symfonia emocji (w tym tych erotycznych), w której nawet hipsteriada i rozmowy o niczym stają się cool. W finale ten film przeradza się zaś w jednej z najbardziej rozrywających serce dramatów XXI wieku. Cóż to byłaby za niespodzianka, gdyby to filmowe cudo wygrało nagrodę za najlepszy film! (Maciej)
Najlepsza Reżyseria – Paul Thomas Anderson/Guillermo del Toro
Nie jestem w stanie ocenić, który reżyser bardziej zasługuje na statuetkę. Z jednej strony Paul Thomas Anderson w swojej reżyserskiej „Chaconne” (tutaj odniesienie do szczytowego osiągnięcia Jana Sebastiana Bacha), a z drugiej Guillermo del Toro, który przypomina pierwotne założenia kinematografii i zabiera widza w piękny (choć równie brutalny) magiczny świat. Ten pierwszy w precyzyjny sposób prowadzi grę z widzem, w której do samego końca nie jesteśmy w stanie całkowicie odgadnąć natury głównych bohaterów. Natomiast drugi żonglując gatunkami czaruje widza przy pomocy kamery, koloru, dźwięku. Te dwa całkowicie inne filmy cechuje jedna wspólna rzecz. Są niesłychanie przemyślane pod każdym najdrobniejszym względem. I jak ocenić, który z nich wykonał lepszą robotę? (Mateusz)
Najlepszy Aktor pierwszoplanowy – Timothée Chalamet (Tamte dni, tamte noce)
W innym sezonie napisałabym „zdecydowanie Gary Oldman, za to, że nie tylko zagrał Winstona Churchilla, on stał się Winstonem Churchillem – krzyczącym, mamroczącym i chrząkającym, jakby lekcji udzielał mu sam premier Wielkiej Brytanii powstały z martwych”. Niewykluczone, że wskazałabym Daniela Day-Lewisa, bo tylko w jego grze elegancja z domieszką bezczelności i szaleństwa okazuje się być aż tak hipnotyzująca. Ale mamy rok 2018 i moje serce skradł Timothée Chalamet w „Tamtych dniach, tamtych nocach”. Młodziutki aktor udźwignął na swoich barkach niezwykle skomplikowany charakter książkowego pierwowzoru i to nie tylko w słowach. Siłą Chalameta w „Call Me By Your Name” jest mimika twarzy i mowa ciała. Drobne gesty Elio czy przelotne uśmiechy, to one są tu o wiele bardziej znaczące. Jednocześnie każda scena z udziałem Timothéego wprost onieśmiela naturalnością. Płynne przejście z języka angielskiego na francuski, a następnie na włoski? Żaden problem. Nie wspominając o ujęciu towarzyszącym napisom końcowym. Emocjonalność ekranowa godna najwyższych laurów. (Kasia)
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa – Margot Robbie (Jestem najlepsza. Ja, Tonya)
Trochę przyszło nam czekać na pokaz pełnych umiejętności Margot Robbie, bo od pojawienia się w „Wilku z Wall Street” wybierała, lekko mówiąc, różnie. Tonya Harding na pierwszy rzut oka mogłaby się wydawać kolejny strzałem w kolano – postać znana głównie z tabloidów, w sposób oczywisty przerysowana, niewzbudzająca sympatii. Jednak Robbie zrobiła z niej człowieka, którym Harding być może nigdy w trakcie swojej kariery, a na pewno nie była w odbiorze społecznym. Robbie bryluje tu nie tylko na lodzie, a szczególnie poza nim, tworząc pełen empatii, zrozumienia dla bohaterki, ale też bardzo istotnego humoru portret kobiety, która była ofiarą samej siebie i otoczenia. Scena, w której Tonya Harding poznaje werdykt sądowy sama w sobie powinna Robbie przynieść Oscara. Wierzę, że tak się stanie, jeśli nie teraz, to już całkiem niedługo. (Maciej)
Najlepsza aktorka drugoplanowa – Leslie Manville (Nić widmo)
Odkąd obejrzałem „Nić widmo”, cały czas ciąży mi pytanie do Leslie: „Jakim cudem udało się Pani kraść każdą scenę Danielowi Day-Lewisowi?”. Do teraz jestem w szoku, że ta niezwykle doświadczona aktorka, znana ze współpracy z Mikiem Leigh nie tylko potrafiła dorównać bodaj największemu z największych, ale nawet chwilami dominować nad nim, używając praktycznie tylko tego ostrego jak brzytwa spojrzenia. Leslie pewnie Oscara nie dostanie, ale dla mnie pozostanie na zawsze tą, która ostudziła zapał i manieryzmy Reynoldsa Woodcocka. (Maciej)
Najlepszy aktor drugoplanowy – Richard Jenkins (Kształt wody)
Nigdy nie zrozumiem dlaczego Richard Jenkins nie jest w czołówce najbardziej rozchwytywanych hollywoodzkich aktorów. Nigdy nie zaakceptuję tego, że do dziś pozostaje jednym z tych, których twarz się kojarzy, ale żeby dopasować do niej nazwisko to już ciężko. Jego świetna rola w „Kształcie wody” to wielki powrót do dużego kina i dowód na to, że Jenkins ma sobie wiele z aktorka komediowego – coś czego nikt dotąd nie dał mu szansy pokazać. Cieszy mnie to, że Del Toro dał mu szansę, a ten ją wykorzystał w pełni, bo ile „Kształt wody” jest filmem o miłości między Sally Hawkins a tajemniczy głębinowym stworem, tyle dla mnie jest wyznaniem miłosnym dla kina i artyzmu, które najlepiej uosabia postać wybornie zagrana przez Jenkinsa. Cóż za rozczulająca, świetnie wygrana rola – brawo! (Maciej)
Najlepszy scenariusz oryginalny – „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”
Wybór nie jest prosty, bowiem w stawce sami mocni kandydaci. Niemniej jednak scenariusz Martina McDonagha potrafi wzbudzić w odbiorcy niezwykle szeroką paletę uczuć – poczynając od uśmiechu, kończąc na poczuciu bezsilności wobec toczących się wydarzeń. Może i opowiadana historia nie należy do najbardziej zaskakujących ani nie zawiera plot twistów, może jest nawet trochę naiwna, to jej siłą jest niewątpliwie umiejętność zaangażowania widza, który zaczyna kibicować bohaterom próbującym przynieść resztki sprawiedliwości. Kto wie, czy niektóre wypowiedzi bohaterów ze świetnie rozpisanych kwestii dialogowych nie wejdą do języka potocznego jako powiedzonka. Scenariusz produkcji „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” został przemyślany od początku do końca, potrafiąc utrzymać uwagę widza przez cały seans. No i ten czarny humor – rewelacyjnie poprowadzony nie pozwala o sobie zapomnieć. (Majka)
Najlepszy scenariusz adaptowany – „Disaster Artist”
Chciałabym napisać, że moim typem jest scenariusz obrazu „Tamte dni, tamte noce”, jednak całym sercem kibicuję filmowi Jamesa Franco. Prawdopodobnie to magia fenomenu „The Room” sprawia, że historia przyjaźni Tommy’ego Wiseau oraz Grega Sestero urzeka każdego fana najlepszej spośród najgorszych produkcji świata. Co najważniejsze jednak „Disaster Artist” nie stanowi prześmiewczego przedstawienia postaci Wiseau – wręcz przeciwnie, to hołd dla jego determinacji oraz chęci sięgania po swoje marzenia (choć te spełniają się z różnym skutkiem). Fabuła skupia się na relacji głównych bohaterów oraz niewdzięcznej pracy aktora, co ubrane w humorystyczną formę gwarantuje niezapomniane widowisko. Nie sposób nie docenić również kwestii dialogowych rozpisanych w guście jednego z najgorszych reżyserów. Dobrze rozplanowany przebieg wydarzeń gwarantuje świetną rozrywkę. (Majka)
Najlepszy film nieanglojęzyczny – „Dusza i ciało”
„Dusza i ciało” to film, który od paru miesięcy wciąż imponuje mi swoją odwagą pod względem obranej konwencji. Umieszczenie sensualnej komedii romantycznej w rzeźni to zabieg karkołomny. Łatwo wykonać kilka niewłaściwych kroków, by wpaść do worka z napisem „parodia”, i stracić w ten sposób na całej swojej emocjonalnej mocy. Ildikó Enyedi miesza jednak porządki, przeplata metafizykę z humorem, jelenie hasające po zmrożonych lasach z przemysłowo zarzynanymi krowami, mężczyznę z częściowo sparaliżowanym ciałem z kobietą, która boi się dotyku: w tej mieszance dziwności może być ciężko się odnaleźć. Jednak mnie to reżyserskie szaleństwo kupiło w stu procentach. Sequel w zakładzie pogrzebowym? (Olek)
Najlepszy pełnometrażowy film animowany – The Breadwinner
Tutaj nie mam żadnych wątpliwości. The Breadwinner to zdecydowanie najważniejsza i najlepsza animacja tego sezonu. Muszę się przyznać, że przed jego obejrzeniem trochę się obawiałem, że tak trudne tematy dotyczące konfliktu w Afganistanie, czy obecnego tam islamskiego patriarchatu będą zbyt ciężkie na formę animacji. Nic bardziej mylnego. Powiem więcej, takiego kina potrzebujemy w niepewnym i pełnym napięć świecie. W bardzo przystępnej formie otrzymaliśmy lekcję tolerancji, szczególnie potrzebnego w islamskim środowisku feminizmu oraz bezsensowności i szkodliwości wojny. Niezwykle ważne przesłanie połączone z potężnym ładunkiem emocjonalnym i baśniowym charakterem (toż to jednak animacja przeznaczona także dla młodszej części widowni) wydało owoc w postaci rewelacyjnego filmu, który poruszy zarówno dziecko, jak i dorosłego. Jeszcze raz powtórzę; takiego kina potrzebujemy! (Mateusz)
Najlepsze zdjęcia – Roger Deakins (Blade Runner 2049)
Nie tylko ze względu na czternastą nominację dla Rogera Deakinsa, choć nie oszukujmy się, często statuetka wędruje do danego artysty bardziej za całokształt niż konkretny tytuł, życzyłabym sobie i panu Deakinsowi wygranej „Blade Runnera 2049”. Zdjęcia w tym pięknym i mądrym science-fiction to połączenie przestrzeni, nasyconych kolorów i niesztampowego kadrowania, czyli wszystkiego, co przykuwa wzrok i sprawia, że jak najszybciej mam ochotę zakupić nowego „Blade Runnera” w jakości Ultra HD, a pojedyncze ujęcia oprawić w ramki i zapełnić nimi każdy centymetr kwadratowy ścian w moim domu. Słowa zachwytu wystukiwane na klawiaturze nie są w stanie odzwierciedlić ogromnej ilości „ochów i achów”, które padają z ust widza w trakcie seansu. Takich widoków się nie zapomina i takie zasługują na uznanie najwyższego szczebla. (Kasia)
Najlepsza muzyka oryginalna – Jonny Greenwood (Nić widmo)
Jonny Greenwood nie podąża ścieżką typowego kompozytora muzyki filmowej. Trudno się w sumie dziwić, bo przeplata to z graniem w Radiohead oraz solową karierą. Jego soundtracki pojawiają się raz na parę lat, i dzieje się to głównie za sprawą współpracy z Paulem Thomasem Andersonem. Naprawdę trudno wyobrazić sobie „Nić widmo” bez utworów Brytyjczyka, które wydają się nadawać wyjątkową tożsamość i elegancję tego filmu. Dzięki grającej niepokojąco na szczycie skali sekcji smyczkowej oraz melancholijnym partiom na fortepianie muzyka Greenwooda nadaje romansowi Almy i Reynoldsa podniosłości i wydaje się idealnie współgrać z naturą głównych bohaterów. Kompozytor sięgnął po klasykę, ale jednocześnie udało mu się uniknąć popadania w banał, czy też zbyt oczywistego podpowiadania widzowi interpretacji danych scen. Tak jak sam film, jego muzyka pozostaje enigmą, pod powierzchnią której kotłuje się masa emocji. Ciężko, sięgając wyłącznie po muzykę klasyczną, osiągnąć coś świeżego. Jednak paradoksalnie to właśnie utwory gitarzysty Radiohead okazały się w tym roku najbardziej zaskakujące i zapadające w pamięć. (Olek)