Ile jeszcze razy Polacy będą musieli mówić, wychodząc z kin po obejrzeniu polskich filmów biograficznych, “ale przyznasz, że historia bardzo ciekawa”, “Amerykanie by z tego zrobili perełkę”, albo “przynajmniej realia dobrze oddane”? Czuję frustrację patrząc, jak na przestrzeni ostatnich lat przez powtarzanie swoich błędów sytuacja praktycznie nie uległa zmianie. Prawdą jest, że trudno kręcić rok w rok arcydzieła pokroju “Ostatniej rodziny”, ale przez ciągłe rozczarowania myśl, jaka towarzyszy mi przed wejściem na salę kinową to “A może tym razem nie będzie aż tak źle”. Można zarzucić, że przez uprzedzenie nie można dostrzec w pełni walorów filmu, ale wydaje mi się, że każdy polski, szanujący siebie i swój czas widz, nawet z najbardziej pozytywnym nastawieniem, poczuje się urażony po zobaczeniu dzieł pokroju “Ikar. Legenda Mietka Kosza”, “Piłsudski”, “Proceder” itd.
Na “Zieję” szedłem z komfortem błogiej niewiedzy. Nie widziałem plakatu, zwiastuna, recenzji. Ślepy strzał, który po raz kolejny okazał się być kulą w płot.
“Ale przyznasz, że historia bardzo ciekawa”. Zgadzam się i podpisuje pod tym obiema rękoma, że życiorys księdza Ziei jest warty zgłębienia, ale o wiele lepiej od filmu przybliży go dowolna pozycja literacka, czy nawet strona na wikipedii. Osią fabuły jest seria spotkań duchownego z majorem SB (Zbigniew Zamachowski). W tle majaczy cel skompromitowania i zinwigilowania opozycji poprzez wykorzystanie naiwnego księdza, ale te rozmowy są tylko pretekstem do przedstawienia historii życia bohatera Andrzeja Seweryna. Robert Gliński postanowił oprzeć swoje dzieło na notorycznych retrospekcjach i już na tym etapie ponosi pierwszą porażkę. Nie twierdzę, że retrospekcje, jako forma narracji są złe (w niedawno widzianym przeze mnie “Saint Laurent” nie przeszkadzały mi one ani trochę), ale sposób ich wykorzystania jest nieznośny. Reżyser ze scenarzystą tak topornie prowadzą do licznych skoków w przeszłość, że autentycznie można wyczuć moment zmiany “normalnej rozmowy” w dialog, którego ostatnie wymowne (ale tak naprawde nic nie znaczące) zdanie pozwala cofnąć się w czasie. Podobny poziom subtelności dotrzymuje realizacja. Moje absolutnie ulubione przejście, to płynna tranzycja mieszania herbaty łyżeczką, w mieszanie kotła z grochówką na froncie. Gdyby dodatkowo umieścić efekt dźwiękowy z gry Super Mario 64 DS nie miałbym nawet wrażenia niepasującego elementu. Odrzucając retrospekcje i decydując się na linearny bieg fabuły – od młodości do starości kapłana, nie wiem, czy otrzymalibyśmy dzieło lepsze, ale na pewno krótsze i mniej kuriozalne.
“Zieja” jest filmem boleśnie schematycznym i bardzo nużącym. Choć każda reminiscencja zawiera jeden nieprzeciętny czyn księdza, to ukazanie go i fabularna otoczka wokół niego są nieinteresujące. Gliński stworzył czarno-białą mozaikę, w której rzadko pojawiająca się szarość ma też tylko jedną barwę. Postaci skrajnie dobre stoją naprzeciwko tych skrajnie złych. Niejednoznaczność reszty charakterów sprowadza się do szablonowego wyjątku od reguły. Jeden sfrustrowany i szorstki Polak, jeden nawrócony, dobry Niemiec i to wystarczy. Maksymy Ziei, są mądre, choć zdarza się kilka pseudo intelektualnych, pozostawionych bez puenty. Piękne słowa i gesty są oderwane od reakcji odbiorców, a gdy już takowa następuje, jest ona przerysowana do granic możliwości. Gliński rysuje nieudaną karykaturę antagonizmu. Tyczy się to zarówno bezwzględnego episkopatu i prowadzących śledztwo komunistów. Bohater Zamachowskiego nie ulega żadnej dynamice. Nie staje się bardziej zdeprawowany, ani nie zachodzi w nim żadna pozytywna zmiana. Jego nieciekawa postać, dźwigająca na swoich barkach połowę fabuły czyni całą historię po prostu nieinteresującą, a wszelkie występujące w niej i z pozoru ciekawe, bunty kapłana tracą na filmowej wartości w zderzeniu z przerysowanym otoczeniem.
Pewna scena filmu pokazuje proces pisania listu z prośbą o przydzielenie księdzu parafii. Myślę, że równie słusznym krokiem działu produkcji, byłoby wzięcie przykładu z kapłana i wysłanie listu z pytaniem o większe środki budżetowe. Wielkie i wyśrubowane budżety nie są kluczowe, ale na pewno pomocne, jeśli chce się pokazać dwie wojny i kilka znaczących wydarzeń ery komunizmu. Główną bronią w zatuszowaniu braku rozmachu produkcyjnego jest korekta kolorów, którą Gliński widocznie sobie bardzo upodobał. Nałożenie filtrów kolorystycznych, z podobnym wyczuciem, co współcześni instagramowi “artyści”, mówiąc eufemistycznie, nie wypadło dosyć wiarygodnie. Wirujące, szarpane, przyciemnione zdjęcia z podkręconym na maxa kontrastem przedstawiające pierwszą wojnę światową zafundowały by chorobę lokomocyjną samemu Gasparowi Noe. Prawie czarno białe barwy oczywiście ilustrują drugą wojnę światową, a najmniej rażąca, lekko sprana paleta kolorystyczna oddaje realia PRLu. Definicją problemów produkcyjnych jest retrospekcja bitwy pod Brzostowicą. Kilkudziesięciotysięczna potyczka, z setkami ofiar śmiertelnych i rannych w filmie jest skromniejsza i sprowadzona do dwóch mogilnych rowów, paru namiotów i kilkudziestu żołnierzy po obu stronach.
Pewnym stałym elementem innych, wyżej wymienionych przeze mnie biografii jest aktorska gwiazda w roli głównej. Andrzej Seweryn swoim warsztatem deklasuje Zbigniewa Zamachowskiego, którego postać jest przeszarżowana. W chwilach wyjątkowego wzburzenia wypada absolutnie nieprzekonująco i to, co Polakom powinno wychodzić najlepiej, czyli nawet rzucenie ‘kurwą” w jego ustach wybrzmiewa kanciaście. Na pochwałę zasługuje jednak Mateusz Więcławek, który jako jedyny sprawiał, że wszelkie retrospekcje były nieco mniej bolesne.
“Zieja” jest kolejną cegiełką obok “Piłsudskiego” i “Ikara” w wielkim murze bezpiecznych i nic nie wnoszących do gatunku polskich biografii. Polskiemu widzowi nie pozostaje nic innego, jak czekać na kolejne historie, kolejnych bohaterów narodowych i mieć nadzieję, że będą czymś więcej niż bezpiecznymi laurkami, albo zachowawczym opowiedzeniem historii od A do Z. Bo, żeby stworzyć dobrą historię, trzeba nie tylko opowiedzieć ją całą, ale położyć nacisk na sposób jej opowiedzenia, a tego w “Zieji” zwyczajnie zabrakło.