W dzisiejszym Hollywood, którym włada nostalgia, a oryginalnych scenariuszów i artystów jest jak na lekarstwo, ciężko podchodzić z optymizmem do kolejnego projektu bazującego na zrealizowanej już wielokrotnie historii, a jednak zdradzę już na początku, że tym razem się udało.
Autorski koncept Niewidzialnego człowieka H.G. Wellsa został zaadaptowany z myślą o srebrnym ekranie po raz pierwszy w 1933 roku przez Jamesa Whale’a, dołączając w ten sposób do zacnego grona potworów Universal, prowadzonego nadal przez założyciela Carla Laemmle. To właśnie w tym okresie wyjechały z jego studia wielkie hity pokroju King Konga, Mumii, Drakuli, Frankensteina. Poza licznymi kontynuacjami, tematu podejmowali się również tacy reżyserzy jak John Carpenter czy Paul Verhoeven, oddalając się jednak coraz bardziej od źródła. Sama interpretacja Whale’a była oczywiście również zmodyfikowana na potrzeby filmowe, ale nie w tak znacznym stopniu, a przede wszystkich zachowała większość postaci z opowieści brytyjskiego pisarza. Tutaj pojawia się także element łączący go z najnowszą wersją Leigh Whannella, bowiem rolą czarnego bohatera zostaje obdarowany Adrian Griffin (nazwisko znane z oryginału), genialny optyk, od którego w rozpoczynającej sekwencji uwalnia się Cecilia, grana przez Elisabeth Moss.
Reszta elementów scenariusza nie wskazuje na wiele podobieństw. Whannell wykorzystuje pomysł – ideę niewidzialności, stawiając jednocześnie na nowoczesność i opowiadając historię kobiety osaczonej przez napastnika, w którego istnienie nie wierzy nikt poza nią samą. Śmiało można doszukiwać się podobieństw do thrillerów pokroju Unsane Stevena Soderbergha, Gone Girl Davida Finchera, a w warstwie akcji do Upgrade, czyli poprzedniego filmu reżysera z 2018 roku, którym zyskał sobie przychylność krytyków i fanów kina science-fiction.
Kwestii fabularnych nie mam zamiaru omawiać, bo Niewidzialny człowiek ma w sobie na tyle sporo jakościowych atrybutów wizualnych, że warto zająć się nimi zamiast zdradzać szczegóły dotyczący rozwoju wydarzeń. Jedyne, czym czuję, że muszę się podzielić to zawód w sferze plot-twistów, których objawienie na szczęście nie psuje nadto rozrywki. Być może widzom mniej spostrzegawczym przysporzą dodatkowych emocji, ale w innym wypadku będą wydawały się dość oczywiste. Największej zalety upatrywałbym natomiast w braku niepotrzebnej ekspozycji i informacji na temat powodów ucieczki protagonistki. Film zaczyna się, nie pytając widza o zdanie – o to, czy ten jest gotowy.
Reżyser bardzo często korzysta z kontrastujących rozwiązań, które odwzorowują założoną przez niego atmosferę. Ogólne plany, statyczne ujęcia i symetrycznie skomponowane kadry, niekiedy wzbogacone o delikatne panoramowanie pojawiają się, kiedy buduje napięcie, pozwalając jednocześnie widzowi na doskonałą analizę przestrzeni oraz orientację w terenie. Innymi razy, przyjmuje niemal punkt widzenia oprawcy. To świetny trick, który przypomina o cytacie z pierwowzoru, kiedy Dr. Griffin dzieli się spostrzeżeniami na temat uzależnienia człowieka od widoku własnych stóp podczas schodzenia po schodach – w przeciwnym razie można się pomylić, upaść i sobie głupi ryj rozwalić. Tak samo w przypadku tej kamery, która wyłania się zza framugi drzwi, obserwuje szyję kobiety, pokonuje bezszelestnie korytarze. Z racji tego, że śledzimy postać bezkształtną, nie jesteśmy w stanie ocenić czy patrzymy jej oczami, czy śledzimy jej ruchy, czy w ogóle jej akurat nie ma w danej przestrzeni. Dopiero fizyczny kontakt napastnika z widocznym elementem świata przedstawionego pozwala widzowi zorientować się, gdzie on tak naprawdę się znajduję – zupełnie jak głównej bohaterce.
Bardzo szanuję Whannella za cierpliwość w budowaniu suspensu, która objawia się w pełni właśnie w decyzjach estetycznych i czasowych. Momentów, w których na ekranie widać jedynie ściany pomieszczeń, trwających dłużej niż w typowym filmie tego gatunku i w których ostatecznie potrafi się nic nie wydarzyć, jest sporo. Przywodzą chwilami na myśl słynne ujęcia Ozu, oczywiście wyjęte z kontekstu, bo tutaj służą zupełnie innemu celu, a porównanie ma za zadanie tylko przybliżyć ich formę. Szczytowym osiągnięciem tego zabiegu jest scena rozmowy otoczonej wysypaną na podłodze kawą, niczym kręgiem odganiającym złe duchy, Cecilii z… no właśnie – albo z dręczycielem albo z otwartymi drzwiami, w których nikt nie stoi, a podbudowane to jest standardowymi zabiegami wykorzystywanymi dla rozmów, czyli ujęć plan-kontrplan. Samym montażem i grą aktorską sugeruje się więc, że ktoś egzystuje w przestrzeni, w której jednak nikogo nie widać.
Morderstwa są brutalne i krwawe, o czym wspominałem na początku, odnosząc się do Upgrade i podobnie jak w tamtym filmie, tutaj również zdecydowano się na wykorzystanie synchronicznych ruchów kamery w stosunku do ukazywanej przed jej okiem postaci. Taki chwyt zostaje użyty jednak tylko raz, co jest rozsądnym podejściem, nie wzbudzającym poczucia powtarzalności pracy reżysera. W tej samej scenie pojawia się inny ciekawy środek rodem z komedii slapstickowych, gdy przeciwnik znika wtedy, kiedy akurat stróż prawa obraca się za siebie.
Wszystkie wymienione chwyty wizualne i te, których nie chcę zdradzać, by nie psuć zabawy czytelnikom, których seans dopiero czeka, są kompletnym wachlarzem narzędzi potrzebnym do wykreowania uczucia strachu, napięcia i niepokoju, a Whannell w pełni wywiązuje się z zadania posługiwania się nimi. Do tego stopnia, że kiedy spuszcza nogę z gazu, a robi to dosłownie na ułamek sekundy, przynajmniej ja dałem się przez niego zaskoczyć, za co mu serdecznie dziękuję.
Na pochwałę zasługuje także Benjamin Wallfisch za muzykę (It, współpraca z Zimmerem przy Hidden Figures, Blade Runner 2049) oraz cała ekipa odpowiedzialna za dźwięk, dlatego jeśli macie tylko możliwość, wybierzcie się do sali kinowej, która gwarantuje najlepszą jakość akustyczną.
Feministyczną krytykę zostawię koleżankom, ale faktycznie jest odczuwalna chęć reprezentacji kobiety silnej, mierzącej się z wrogiem o nieprawdopodobnej przewadze, którego społeczeństwo nie dostrzega, a które zakrada się po cichu i czyha za każdym rogiem – w pracy, w miejscach publicznych, a nawet w domu. Bezpośrednim zaznaczeniem wątku w filmie będzie na pewno scena rozmowy o pracę, którą rozpoczyna komentarz rekrutera na temat urody postaci granej przez rewelacyjną Moss.
Ocena: 7,5/10