Parę dni temu tegoroczny American Film Festival przeszedł już do historii, ale to jeszcze nie koniec naszych recenzji najważniejszych filmów tej edycji. Jednym z nich było nagrodzone aż dwiema nagrodami na ostatnim festiwalu w Cannes, „Nigdy cię tu nie było” brytyjskiej reżyserki Lynne Ramsay. Z tym dziełem wiąże się pewna ciekawa historia, ponieważ do ostatnich chwil Ramsay pracowała dniem i nocą przy stole montażowym i dosłownie na dzień przed pierwszym pokazem w Cannes ukończyła film. Jednak po świetnym przyjęciu i wspomnianych nagrodach, Ramsay postanowiła ponownie go przemontować, skracając obraz o 10 minut. Ciężko mi się wypowiadać, która alternatywa była lepsza, ale trzeba to przyznać, że w finalnej wersji wszystkie elementy składały się w znakomitą i spójną całość.
Historia „Nigdy cię tu nie było” jest oparta na opowiadaniu Jonathana Amesa. Joe (Joaquin Phoenix), były żołnierz i agent do zadań specjalnych, zagubiony mężczyzna o enigmatycznej duszy, pracuje jako płatny zabójca. W swoim życiu doświadczył już praktycznie wszystkiego, a prześladujące go widma przeszłości sprawiają, iż chce przez całą swoją egzystencję pozostawać na uboczu. Podczas próby znalezienia zaginionej niedawno córki byłego klienta Joe, bohater przekona się, że w jego misji nic nie jest tym, czym się wydaje. Jest w stanie poświęcić wszystko, by uratować dziewczynę. Właśnie wtedy dostanie szansę na pogodzenie się ze swoim losem oraz będzie mógł uporać się ze swoją przeszłością.
Najnowsze dzieło Lynne Ramsay wygrywa przede wszystkim niepokojącym klimatem i ciągłym poczuciem podskórnego napięcia. To niespotykane jak brytyjska reżyserka za pomocą rekwizytu, prowadzenia kamery, czy montażu potrafi utrzymać w widzu intensywny rodzaj dyskomfortu. Ramsay nie wstydzi się cytować i czerpać od klasyków i świadomie nawiązuje do „Taksówkarza” Martina Scorsese, „Siedem” Davida Finchera, czy stylu opowiadania rekwizytem Roberta Bressona. Nic dziwnego, że film otrzymał miano kobiecej odpowiedzi na wspomniane wyżej tytuły. Jednak szkocka twórczyni znana jest z silnie rozpoznawalnego języka autorskiego. Tak jak w przypadku pełnometrażowego debiutu, „Nazwij to snem”, czy „Morvern Callar” gołym okiem możemy dostrzec pewne powtarzające się elementy, czy też jej reżyserską wrażliwość. Nie inaczej było w przypadku jej nowego obrazu. Do, z pozoru, prostej historii o płatnym zabójcy targanym wizjami z przeszłości, Brytyjka przemyciła ciekawe motywy, które w połączeniu z ciągle narastającym napięciem idealnie puentują opowieść. Nie byłoby to tak dobitnie namacalne, gdyby nie fakt, iż w główną rolę wcielił się Joaquin Phoenix. Jego styl bezustannej szarży i nieprzewidywalności osobowościowej idealnie wpisują się w portret psychologiczny enigmatycznego płatnego zabójcy. W idealnym świecie właśnie ta kreacja zostałaby nagrodzona, przynajmniej, nominacją do Oscara. Już dzisiaj wiadomo, że nie będzie to łatwe zadanie, bowiem premiera filmu w USA została przesunięta na koniec pierwszego kwartału 2018 roku. Budowanie tzw. „buzzu” będzie niemałym wyczynem dla producentów.
Jednakże Lynne Ramsay postanowiła nie pójść na skróty i podczas tkania dramaturgicznie doskonałej epiki zaproponowała widzowi głęboką podróż do wnętrza duszy, czy też sumienia. Wraz z bohaterem doszukujemy się prawdy i pierwotnej chęci poczucia sprawiedliwości. Bo to właśnie sprawiedliwość wydaje się tutaj najważniejszym tematem do rozważań. W przedstawionym świecie mamy do czynienia z całkowitym brakiem kręgosłupa moralnego i jakiejkolwiek etyki. Główny bohater ma za zadanie doprowadzić do porządku, co prawda w bardzo drastyczny sposób, nieuczciwość tego świata. I w tym tkwi siła tego dzieła. Bez moralizowania i frazesów, z bohaterem pełnym sprzeczności jesteśmy w stanie utworzyć więź i paradoksalnie dojść do fundamentalnych cnót prawdy. Jak dla mnie to strzał w dziesiątkę i jeden z najbardziej intrygujących filmów tego sezonu.
Ocena:8/10