Orange Warsaw Festival pozwolił mi uniknąć rytualnego oglądania Opola. Jednak nie całkowicie. „Załapałem” się na finałowy koncert Grand Prix – Złote Opole.
Trudno uwierzyć w to, że ludzie z listy ponad 50 piosenek wybrali właśnie to – miejsce znalazło się dla Pustego i Natalii Schroeder, ale też dla Ryszarda Rynkowskiego, Maryli, Tadeusza Woźniaka i Piaska, czyli stałych bywalców tego festiwalu.
Nie jestem w stanie się oprzeć wrażeniu, że słowem najlepiej opisującym to „wydarzenie” jest remiza. Jak oglądałem występy Dody, Kombii czy Piersi skojarzenie nasuwało się samo. Dodajmy do tego zmasakrowane „Dni których nie znamy”, słabiuśki występ Edyty Bartosiewicz, taki jak zawsze Maryli Rodowicz oraz wieńczącego koncert „Zegarmistrza światła” i mamy kwintesencję Opola – staroświecki, przestarzały repertuar w wyjątkowo prowincjonalnym wykonaniu.
W tym gronie klasę pokazały jedynie Kasia Stankiewicz, Ania Dąbrowska w temacie z „Jana Serce” i najlepsza Krystyna Prońko – rewelacja. Reszta nie pozostawiła wrażenia, żadnego.
Jak się zakończył koncert? Zwycięstwem Michała Szpaka, choć z werdyktu chyba lepiej zapamiętamy gwizdy na prezesa TVP Jacka Kurskiego i jego nieudolną próbę odciągnięcia uwagi od tej sytuacji. Sam Michał przyznał, że decyzji telewidzów nie rozumie i powinna wygrać Krystyna Prońko, z czym w zupełności się zgadzam.
Telewidzowie wygrają, jeśli za przykładem Wiadomości, w przyszłym roku nie obejrzą 54. edycji festiwalu w Opolu. Po co? Żeby wysłuchać Trubadurów z playbacku i ze smutkiem spoglądać na skądinąd świetnego konferansjera Artura Orzecha, który nie ma materiału, by rozruszać publiczność? Nie nie nie… dla Orzecha warto… włączyć raz na jakiś czas radio.
Maciej Stasierski