…choć bliżej mu chyba do przedłużonego finału sezonu policyjnego serialu proceduralnego.
Patryk Vega nie jest dobrym reżyserem. Ale w przypadku Plag Breslau w końcu można mu oddać, że przynajmniej się uczy. Nie ma w tym filmie aż tyle typowych dla niego tzw. veganizmów. Mniej jest źle prowadzonych naturszczyków, mniej jest też wątków co pozwala na dwie ważne rzeczy – skupienie się na podstawowej historii i utrzymanie w niej napięcia na względnie jednolitym poziomie. Oznacza to, że Vega naprawdę się uczy.
Nie umie nadal pisać – to jest pewne. Nie pisze ani ciekawych historii, bo ta nawiązująca bezpośrednio do Siedem Davida Finchera jest po prostu schematyczna. Nie pisze też niestety interesujących postaci, co w Plagach Breslau widać na dwóch płaszczyznach – po pierwszej na poziomie głównych bohaterek, które wyglądają trochę jakby zmierzały do finału 8- czy 12-odcinkowego sezonu serialu, w którym zdążyliśmy je poznać. Po drugie na poziomie postaci drugoplanowych, których w tym filmie właściwie nie ma.
Vega popełnia też zbrodnię niechlujstwa jeśli chodzi o wykorzystanie lokacji we Wrocławiu, jakby myślał, że jego filmu nie obejrzy żadna osoba z naszego miasta. Trudno przejść do porządku dziennego nad skokami z jednego do drugiego miejsca, przedzielonych cięciem, kiedy między tymi miejscami jest…przynajmniej pół miasta.
Co więc jednak czyni Plagi Breslau najlepiej skleconym prawie-filmem Vegi? Myślę, że głównie fakt, że w swoich 93 minutach bierze na rozkład jedną historię, z którą daje sobie radę pod względem zarówno budowania atmosfery, jak i pod względem podbudowy emocjonalnej. Nie jest to żadna rewelacja, ale przynajmniej nie irytuje. Gdyby jeszcze chciało mu się poprowadzić Małgorzatę Kożuchowską, która jest w roli głównej wybitnie nieprzekonująca i absolutnie przegrywa w pojedynku z Darią Widawską, to mógłby być całkiem rasowy…finał serialu, który nigdy nie powstał. Tak, widać oznaki poprawy, ale przebiega ona wolno i boleśnie.
Ocena: 5/10
Przecież to jest nawiązanie do książek Marka Krajewskiego. Moim zdaniem udane, mimo, że Pani Kożuchowska rzeczywiście jakoś słabo wyszła.