Przed kończącym się już powoli sezonem oscarowym zanosiło się na to, że Lucas Hedges może być jednym z jego największych zwycięzców. Nie jeden, a dwa mocno promowane film na istotne tematy, dwie pierwszoplanowe role miały mu zapewnić uwagę Akademii Filmowej. Tymczasem wygląda na to, że ani Wymazać siebie, ani Powrót Bena nie da mu szansy na oscarową nominację. W przypadku pierwszego filmu jest to całkowicie zrozumiałe – zarówno „dzieło” Joela Edgertona, jak i rola Hedgesa okazały się, lekko mówiąc, rozczarowaniem. W przypadku Powrotu Bena, wyraźnie zabrakło kampanii, bo film z nieoficjalnej trylogii filmów o problemach młodych ludzi (zaliczam do tego także Mojego pięknego syna) jest zdecydowanie najlepszy, choć wciąż nie bez wad.
Ben wraca do domu na jeden dzień, zaczynają się święta Bożego Narodzenia. Nic niespodziewanego nie powinno się wydarzyć. Niestety za Benem podąża jego przeszłość – narkotyki, dilerka. Coś od czego uciekł idąc na odwyk. Coś z czym będzie musiał się teraz zmierzyć. Pomóc chce mu w tym jego matka (najlepsza od lat rola Julii Roberts).
Cenię podejście Petera Hedgesa (prywatnie ojca Lucasa) do tematu – nie chciał opowiadać o generalnym problemie, na przykładzie wielkiej, rozpisanej na lata czy dekady historii. Postanowił przedstawić go w skali mikro, na przykładzie jednego wydarzenia. Prawdopodobnie najbardziej rodzinnego – świąt. Jest to dużo ciekawsza perspektywa, niż ukazana w pretensjonalnym Moim pięknym synu, bo są w Powrocie Bena prawdziwe emocje, rozterki. Wszystko to oparte na naprawdę dobrze rozpisanych dwóch postaciach matki i syna, między którymi widać jednoznaczne przywiązanie, ale też swego rodzaju naturalną rywalizację. Dobrze to wygląda pod względem dialogów. Dobrze jest też wygrane przez Lucasa i Roberts, między którymi widać mnóstwo naturalnej chemii. Trochę jakby Julia rzeczywiście na chwilę stała się dla chłopaka prawdziwą matką.
Problemem Powrotu Bena jest to, że nie utrzymuje tej dobrze obranej drogi i zbacza w kierunku emocjonalnie przeciętnie rozpisanego, niestety mocno pozbawionego napięcia thrillera, w którymi pojawiają się coraz bardziej karykaturalne postaci, kilka scen jest absolutnie do wyrzucenia ze względu na naiwną postawę bohaterów (mini spojler: stacja benzynowa, nieakceptowalny zbieg okoliczności), a zakończenia wygląda tak, jakby komuś zabrakło albo pomysłu (bardziej prawdopodobne) albo środków.
Gdyby Peter Hedges pozostał przy formule rodzinnego dramatu, Powrót Bena byłby filmem znakomitym. Trochę mi to przypomina sytuację z Dziedzictwem. Hereditary, które do kuriozalnego finału było genialnie skonstruowanym dramatem psychologicznym. Tutaj ten spadek formy nastąpił nieco wcześniej. Niemniej warto choćby dla wspaniałych ról Hedges i Roberts. Jeśli będziecie mieli kiedyś jakikolwiek problem, to zadzwońcie do Julii. Ona Wam na pewno pomoże.
Ocena: 7/10