“-Opowiedz mi o muzyce…
– Trudno opowiada się o muzyce”
Wydaje mi się, że udzieliłbym podobnej odpowiedzi, gdyby ktoś zapytał mnie o wrażenia odnośnie najnowszego filmu Céline Sciammy. Jednakże jeszcze trudniej byłoby mi milczeć i nie powiedzieć nic o swoich odczuciach związanych z “Portretem kobiety w ogniu”. Po drugim seansie (pierwszy podczas NH 2019) czuję jeszcze większy natłok emocji, a moje serce bije jeszcze szybciej na myśl o tym, z jak kompletnym dziełem przyszło mi obcować. Nie ma takich słów, które oddadzą w pełni mój zachwyt, ale postaram się wykorzystać wszystkie znane mi środki wyrazu, żeby zwerbalizować moje uwielbienie odnośnie tego filmu
Wielka Céline Sciamma nie jest tym razem jedynie reżyserką, ale przede wszystkim malarką. Artystką, która stworzyła obraz subtelny i budzący wzruszenia zróżnicowaną paletą emocji. Elegancja bije z każdego kadru i z każdej strony (nagrodzonego notabene w Cannes) scenariusza. Choć punkt wyjścia do całej historii wydaje się być lekko schematyczny, dosyć znany widzowi zaznajomionemu choć trochę z gatunkiem melodramatu, to scenarzystka z niezwykłą finezją ucieka zaszufladkowaniu i komponuje jeden z najlepszych, nienaśladowczych romansów dekady.
Największym ładunkiem emocjonalnym dzieła Sciammy są niezliczone pokłady ciszy – braku ujścia dla trzepoczących się w klatce uczuć. Bohaterki od samego początku dzielą fascynację względem siebie. Uczucie kiełkuje począwszy od wspólnych, owianych aurą tajemnicy spacerów po nabrzeżu i rozwija się podczas intymnych chwil malowania portretu. W przeciwieństwie do często porównywanego z tym filmem “Call me by your name”, już od pierwszych interakcji intencje kobiet są znane i jasne. Najtrudniejszym okazuje się być obnażenie prawdy uczuć, szczerych zamiarów skrytych za maską. Zarówno Marianne udaje kogoś kim nie jest, ukrywając prawdę o celu swej obecności w posiadłości, tak i Heloiza kreuje fałszywy obraz siebie wynikający z lęku przed przyszłością i naznaczony cieniem przeszłości. W momencie, gdy maski zostają zdjęte jeszcze większym problemem jest przełamanie granicy ciszy, milczenia i emocjonalnego otwarcia się na siebie. Z uwagi na fakt, że w rezydencji znajdują się tylko kobiety, nie ma tu mowy o barierach w postaci konwenansów, zasad i reguł, gdyż to bohaterki są osobami, które je wyznaczają. Na zrobienie „pierwszego kroku” Sciamma daje postaciom wyjątkowo dużo czasu. Każde spojrzenie, ułożenie dłoni, grymas na twarzy są istotnymi, mimowolnie wysyłanymi sygnałami. Relacja malarki i modelki sprzyja intensywnemu badaniu się i docieraniu do siebie. Długie chwile cichej obserwacji polegają na nauce anatomii gestów. Jedną z najlepszych scen w filmie jest wzajemne obnażenie charakterystycznych wzorców zachowań bohaterek. To też początek gry w “otwarte karty”.
Kiedy już wszelkie zasłony milczenia i niedopowiedzeń zostają zerwane rozpoczyna się romans naznaczony cieniem szybko upływającego czasu. Każdy pocałunek i gest czułości przybliża kobiety do nieuchronnego końca (przymusowe zamążpójście Helloizy). Tykająca wskazówka zegara wyznacza rytm intymnym momentom, w których kochanki mogą jeszcze lepiej poznać swoje, pozornie znane na pamięć ciała, ale też rodzi zazdrość i żal. Najbardziej szczerą i chwytającą mnie za serce cechą tej relacji jest chęć utrwalenia jej wyjątkowości. Każdy portret, rysunek na marginesie książki i spojrzenie ma na celu zachowanie w pamięci wspólnych chwili.
“Nie żałuj, nigdy nie żałuj. Pamiętaj.”
Reżyserka dokonuje w swoim obrazie swoistej reinterpretacji mitu o Orfeuszu i Eurydyce. Nieprzypadkowe podobieństwo jest potwierdzone w scenie cytowania lektury. Ale Sciamma idzie o krok dalej. Przyjmuje stanowisko, w którym nie obarcza winą głodnego miłości Orfeusza, czy niecierpliwiej Eurydyki, ale uznaje akt odwrócenia się za największy wyraz uczucia i odwagi. To moment, który pozwoli zachować obraz ukochanej żony na zawsze w oczach poety. To jest to trwałe zapamiętanie kosztem bólu, żalu. To właśnie orfeuszowe spojrzenie w tył zostawia wieczny ślad w pamięci obu kobiet.
Absolutnie urzekła mnie stylistyka wizualna tego filmu. Jestem oczarowany iście vermeerowskimi kadrami. Sciamma komponuje precyzyjnie każdą scenę. Statyczne ujęcia, odzwierciedlają wizualny porządek i spokój. Wypełnia przestronne wnętrza ostrym światłem dziennym, pozbawiając ich jakiejkolwiek intymności. W tych pustych pokojach, największy nacisk kładziony jest na postaci i detale. Istotne jest każde zagięcie na sukni, stojący na stole wazon z kwiatami, dłonie muskające ziarna piasku. Ta dbałość o szczegóły połączona z grą spojrzeń kreuje wyjątkowe napięcie erotyczne. Te spokojne, jasne kadry kryją ogromne pokłady emocji, których ujściem są intymne spotkania w ciemnych, oświetlonych ciepłym, pulsującym światłem świec wnętrzach nocą. To rozgraniczenie również bardzo dobrze koresponduje z mitem o Orfeuszu i Eurydyce. Światło dzienne symbolizuje porządek i reguły panujące na Ziemii. Dopiero mrok otwiera drogę zmysłom. To właśnie gdzieś na granicy tych dwóch światów plasuje się miłość.
Cała konstrukcja scenariuszowa i precyzyjna reżyseria, nie budziłyby tyle emocji, gdyby nie dwie wybitne aktorki przed kamerą. Noemie Merlant i Adele Haenel. W mistrzowski sposób obie Panie opanowały zasady gry subtelności gestów i spojrzeń. Nie można przemilczeć ostatniej kilkuminutowej sceny: powolny najazd kamery na Adele i rozgrywający się na jej twarzy koncert emocji.
„Portret kobiety w ogniu” jawi się w mojej głowie jako film wybitny. Dzieło kompletne, w którym z każdego kadru bije blask doskonałości. Pamiętam bardzo dobrze, kiedy w te wakacje widziałem na własne oczy obraz Petera Bruegla “Polowanie myśliwych”. Stałem zachwycony i oniemiały łapiąc chciwie każdy detal uwieczniony na płótnie. Podobne emocje towarzyszyły mi w trakcie i po seansie filmu Sciammy. Każda kolejna scena wywoływała dreszcze podniecenia. Starałem się zapamiętać każdy idealnie skomponowany kadr, każdy gest i spojrzenie aktorek. “Portret kobiety w ogniu” mimo tej zewnętrznej formalności uderza swoją subtelnością i wiarygodnością historii. Wciąż mam jednak wrażenie, że opisuję muzykę. Że esencja tego filmu przecieka mi przez palce i tak wiele nie jestem w stanie opisać. Ta niemoc wyrazu jest z jednej strony frustrująca i deprymująca, ale z drugiej strony pozwala mi zachować najlepsze wspomnienia tylko dla siebie.