May December to angielskie powiedzenie oznaczające związek młodej osoby z osobą znacznie od niej starszą. To także tytuł najnowszego filmu Todda Haynesa dystrybuowanego w Polsce pt. Obsesja. Scenariusz, nominowany do Oscara, napisała Samy Burch. Przed kamerą wystąpili Natalie Portman, Julianne Moore i Charles Melton.
Film opowiada o relacji Gracie z dużo od niej młodszym Joe. Kiedy para poznała się, ona miała 36 lat, on zaledwie 13. Historia prezentowana jest z perspektywy czasu, pomijając etap tabloidowego skandalu, jaki obiegł kraj. Ich związek wystawiony zostanie na próbę, kiedy w życiu pary pojawi się Elizabeth – młoda aktorka w wieku Joe, chcąca poznać sekrety i tajemnice małżeństwa. Jak utrzymuje, jest to jej potrzebne do roli w filmie, który będzie skupiał się na historii romansu pomiędzy Grace a Joe. Elizabeth zależy na jak najwierniejszym oddaniu skomplikowanego charakteru odgrywanej postaci. Jej z pozoru niewinna ciekawość przeradzać będzie się stopniowo w niepokojące opętanie.
Obsesja jest luźno inspirowana prawdziwą historią Mary Key Letourneau, która w 1997 przed sądem przyznała się do dwóch gwałtów, w tym ze swoim 12-letnim uczniem Villem Fualaau. Podczas odbywania 6-letniego wyroku urodziła ona mu dwójkę dzieci, a po wyjściu z więzienia ożeniła się z nim. Małżeństwo przetrwało 14 lat, nim w 2019 roku wzięło rozwód. To, jak odnosiła się Mary do Villa w zachowanych archiwalnych nagraniach, zostało wykorzystane przez reżysera i odzwierciedlone w sposobie komunikacji filmowych bohaterów.
Grace i Joe nie wybijają się niczym specjalnym na ekranie. Można odnieść wrażenie, że to zwykłe, nudne małżeństwo z długim stażem bez większych problemów, z ułożonym życiem. Mimo to widać, że między bohaterami brakuje chemii. Wyczuwalna jest swego rodzaju sztuczność w relacji między nimi. Ciężko powiedzieć mi, czy taki był zamiar twórców, ale Grace i Joe przez większość czasu wydają się być sobie obcy. Grace jest zaborcza, cicho dominuje przestrzeń. Joe z kolei jest cichy, małomówny, dający się dominować. Sprawia wrażenie raczej wycofanej, zamkniętej w sobie osoby i takim pozostaje do końca filmu. Nawet kiedy przyjdzie do niego pewna bolesna refleksja, to wówczas nie będzie umiał wziąć życia za bary i okaże się dużym dzieckiem, które dorosło zbyt szybko, by dziś budować związek oparty na zaufaniu i zrozumieniu.
Najciekawszym wątkiem, a zarazem najczęściem poddawanym dyskusji, jest przemiana Elizabeth. Na początku jest ona „paniusią z wyższych sfer”, która próbuje kulturalnie, z dystansem, subtelnie wparować w życie małżonków, by wynieść z ich historii nieco szczegółów. Wraz z upływem czasu potrzebuje ona coraz więcej. Apetyt rośnie. Szczegóły zaczynają zamieniać się w wrażliwe sekrety, a sama Elizabeth zawłaszcza sobie coraz większą część ich codzienności, pragnąc jeszcze bardziej, jeszcze mocniej wczuć się w Grace. Wreszcie Elizabeth osiąga stopień obsesji. Pomiędzy nią, a Grace zacierają się granice. Noszą podobne ciuchy, mają ten sam makijaż, nawet mówią z tą samą manierą. Finalnie dochodzi do niedwuznacznej sytuacji, kiedy Elizabeth przekroczy granicę, idąc o jeden krok za daleko. Dokąd zaprowadzi to bohaterów?
No właśnie… w tym tkwi cały problem. Wszystko to, co dzieje się na ekranie, posuwa akcję jedynie pozornie do przodu. Rzeczy dzieją się. Bohaterowie przechodzą wewnętrzne/zewnętrzne przemiany. Poddają samych siebie wątpliwościom, a mimo tego pozostaje to bez większego znaczenia dla samej historii. Trudno oprzeć się wrażeniu, by film Todda Haynesa nie był widzowi zwyczajnie ambiwalentny. Czuję, że dwie godziny spędzone z nim przeciekły mi przez palce, jednocześnie nie zostawiając po sobie śladu.
Jeśli chodzi o aspekty techniczno-wizualne. Muzyka w filmie jest irytująca. Co jakiś czas, kiedy scena zaczyna nabierać niepokojącej atmosfery rozbrzmiewa, niczym bęben, ten sam motyw muzyczny. Brzmi on, jak rodem z Gęsiej skórki lub Archiwum X. Nie wiem, co było zamierzeniem twórców, ale jego powtarzalność staje się w pewnym momencie groteskowa, a zamierzone (chyba) działania przynoszą odwrotne skutki. Widz zamiast skoncentrować się na tym, co dzieje się na ekranie, musi oderwać swoją uwagę od fabuły filmu i przenieść ją na muzykę, jednocześnie będąc wytrąconym z budującego się rytmu.
Co się tyczy samego obrazu. Jest on ziarnisty. Sprawia wrażenie postarzonego, a przynajmniej stylizowanego na dawną telewizję. Zdecydowanie kształtuje kameralność historii, choć nie wpływa znacznie na jej odbiór. Może nieco irytować osoby preferujące bardziej ostrą, współczesną jakość obrazu. Nie jest to moje zdanie, ale złośliwi mogliby posądzić reżysera o pretensjonalność i sztuczność w środkach, którymi operuje.
Jakby tu sprytnie podsumować Obsesję nieco ukrywając jej wady i cringe, o który jest posądzana w niektórych recenzjach? Wydaje mi się, że najłatwiej będzie mi odnieść się do postaci George’a – syna Grace z poprzedniego małżeństwa. Nieważne, co wydarzyło się w filmie, dokąd zaprowadził bohaterów niepokojący ménage à trois. Grunt, że Georgie ma się dobrze. Tego też życzę Wam, żebyście po seansie tego na swój sposób osobliwego filmu, po prostu poczuli się dobrze z życiem, które macie. Chyba, że brakuje Wam w nim porządnego skandalu, to wtedy cóż… reżyser podsunął Wam przynajmniej jedną propozycję.