Gdy na początku „Dziewczyny tatuażem” z głośników zaczyna lecieć „Immigrant Song”, dobrze wiemy, że natrafiliśmy na kino wysokokaloryczne. Otwierająca film czołówka na pierwszy rzut oka przypomina te, od których rozpoczyna się każda filmowa część Jamesa Bonda. Z tą różnicą, że u Davida Finchera mężczyźni, zamiast kochać kobiety, ewidentnie ich nienawidzą. I w tej dwuminutowej, pełnej przemocy sekwencji jest to widoczne bardzo dobrze. Cóż, jesteśmy bliżej ziemi.
Z serią o 007, „Dziewczynę…” łączy jeszcze jeden element – głównego bohatera gra, znany z wcielania się w najsłynniejszego brytyjskiego szpiega, Daniel Craig. Jego Michael Blomkvist to jednak nie kolejny agent, a dopiero oskarżony o zniesławienie dziennikarz śledczy. Mając nadzieję na odzyskanie honoru bierze on na siebie sprawę, zaginionej przed czterdziestoma laty, córki przedsiębiorcy i miliardera, Henrika Vangera (Christopher Plummer). Pod przykrywką napisania biografii filantropa wnika on więc w głąb jego pełnej szemranych typów rodziny. Pomaga mu w tym hakerka Lisbeth Salander (Rooney Mara). Jak to często w takich opowieściach bywa między tymi dwoma skrajnie odmiennymi postaciami zawiąże się nić porozumienia, która szybko wykroczy poza wspólną pracę.
W swoim być może najdojrzalszym filmie – „Zodiaku” – Fincher opowiadał o wyniszczającej obsesji na punkcie odkrycia prawdy, zdemaskowania seryjnego mordercy, która przetrwała nawet, gdy ten przestał komukolwiek zagrażać. Głównym bohaterem nie był tam wbrew pozorom ani Robert Graysmith, ani nawet tytułowy psychopata, a trwające niemal trzy dekady śledztwo, w którym reżyser celowo zrezygnował z punktu kulminacyjnego, dla oddania jego ciężaru i monotonności. „Dziewczyna z tatuażem” przez 3/4 filmu wygląda podobnie – najwięcej przyjemności znów sprawia nam odkrywanie kolejnych poszlak, rozwiązywanie zagadki krok po kroku, poznawanie i eliminowanie kolejnych podejrzanych (znakomicie prowadzona dwutorowa narracja!). Tym razem Fincher postanowił jednak połączyć kryminał z dość ponurym melodramatem. Niestety te dwa gatunki w „Dziewczynie z tatuażem” zamiast idealnie się uzupełniać, jedynie wchodzą sobie w drogę.
Nie znajdziecie w tym filmie pesymistycznej wizji Szwecji, za jaką chwalony był książkowy oryginał, próżno szukać tutaj też bardziej pogłębionych bohaterów (poza jednym wyjątkiem, ale o tym za chwilę). Typowy dla reżysera „Siedem” mrok pojawia się tylko w warstwie wizualnej (cesarzowi co cesarskie – od tej strony film jest wprost doskonały). Największym problemem „Dziewczyny z tatuażem” jest jednak dość koślawe rozłożenie fabularnego środka ciężkośći. David Fincher, który w swoich poprzednich trzech filmach (jak i późniejszej „Zaginionej dziewczynie”) zdążył wyrobić o sobie opinię najlepszego opowiadacza w Hollywood, tutaj porzuca świetnie skonstruowaną intrygę na pół godziny przed końcem. Dramaturgiczną rozsypkę jaka następuje w czasie kilku kolejnych zakończeń „Dziewczyny..” można porównać do tej już niemal legendarnej z epilogu trzeciej części „Władcy pierścieni”.
Ostatecznie tym, co w filmie Finchera niespodziewanie wybrzmiewa bardziej od samej intrygi okazuje się wątek tytułowej bohaterki. Lisbeth Salander w świetnej interpretacji Rooney Mary to jedna z najciekawszych i jednocześnie najbardziej zniusansowanych bohaterek jakie dane mi było oglądać. Hakerka łączy w sobie typową „heroinę” – wytatuowaną, twardą i mściwą kobietę – z obdarzoną niemal dziecięcą potrzebą bliskości postacią tragiczną. Blomkvist budzi w niej fascynację, bo to prawdopodobnie jedyny mężczyzna, dla którego nie była ona jedynie przeszkodą na drodze bądź obiektem seksualnego pożądania. W wyciszonym, melodramatycznym finale Fincher wyciska emocje jak cytrynę, zgodnie z zasadą „minimum słów, maksimum treści” – jakby przepraszając za cały ostatni akt, w którym postępował dokładnie odwrotnie.