Barbara Białowąs jest postacią co najmniej kultową w polskiej kinematografii, zwłaszcza za sprawą filmu Big Love z 2012 roku. Kontrowersyjna produkcja wzbudzająca wprawdzie dyskusję (zwłaszcza reżyserki broniącej idei produkcji – pamiętamy!), ale wciąż oceniana negatywnie. Nieszczęśliwie dla polskiego kina, w 2018 roku została wydana książka Blanki Lipińskiej zatytułowana 365 dni, a wkrótce po tym wydarzeniu rozpoczęły się prace na planie filmowym produkcji, której scenariusz przenosił na wielki ekran tę powieść. Film – o analogicznym tytule jak książka – trafił do kin w walentynki, natomiast od kilku dni mamy tę niebywałą okazję oglądać go na platformie Netflix.
Z recenzenckiego obowiązku na wstępie wypadałoby wspomnieć, że 365 dni to taka polska wersja 50 twarzy Grey’a. Mamy zatem bohaterkę, która zostaje zdominowana przez niebezpiecznego mężczyznę z tą różnicą, iż w rodzimej wersji nasza protagonistka jest o wiele bardziej masochistyczna, bowiem jej uczucie zaczyna się od porwania. Syndrom sztokholmski – komu by przeszkadzał? Oczywiście najpierw musimy przejść przez schemat, w którym ona go nienawidzi i próbuje uciec lub robi mu na złość, a potem kocha go w wzajemnością, bo przecież „wariat kocha najmocniej”.
W pierwszych minutach seansu 365 dni daje nam nadzieję, że może nie będzie to tak fatalny seans, jak wszyscy się tego spodziewają. Mamy zdjęcia z drona, ładne widoki, dużo muzyki – taki sposób prezentowania świata będzie nam towarzyszył już do końca. Wizja niezwykle teledyskowa, ocierająca się o niskiej jakości serial telewizyjny, zdecydowanie nie daje wrażenia immersji. Może pod kątem technicznym komuś taka forma się będzie podobała, jednakże wydaje mi się, że jeśli reżyserka postanawia „bawić się” w produkcję filmów, to zdecydowanie należy oczekiwać czegoś więcej od Białowąs.
Nie ma większego sensu podnoszenie, że fabuła nie jest szczególnie wyszukana, zaskakująca lub inteligenta. 365 dni stanowi prostą „rozrywkę”, natomiast dla osób szukających dobrych złych filmów, to zdecydowanie nie ten trop. O ile parę razy można zaśmiać się z gry aktorskiej, dialogu czy zdarzenia, to w dłuższej perspektywie obraz Białowąs jest po prostu nudny. Nudny i dodatkowo popierający nieakceptowane zachowania, o których mówi choćby akcja #metoo. Według twórców tej perełki zakup nowych butów wynagradza porwanie, molestowanie czy utratę godności. Nie można go odczytać na inny sposób i przez to produkcja staje się po prostu prostacka. Nie sposób zrozumieć motywacji głównej bohaterki, która zarysowana została niczym wydmuszka, a nie postać z krwi i kości (i z mózgiem).
Aktorsko nie jest natomiast aż tak źle – Anna-Maria Sieklucka (w roli porwanej Laury) dwoi się i troi, by zaistnieć na ekranie, dzięki czemu jej bohaterka przejawia zarys emocji. Massimo zagrał natomiast Michele Morrone, który na ekranie ma przede wszystkim dobrze wyglądać i robić groźną minę. Duet wypada zupełnie nieprzekonująco – pomiędzy aktorami brakuje chemii, co widoczne jest zwłaszcza w scenach miłosnych.
365 dni to zły obraz i ciężko ocenić go w odmienny sposób. Najnowsza produkcja Barbary Białowąs przypomina raczej niekończący się teledysk soft-porno z udziałem aktorów, którzy nie przypadli sobie do gustu, aniżeli pełnoprawny film. Niestety, musimy spodziewać się, że niebawem pojawi się kinowa kontynuacja tego „hitu”, która przybierze podobny charakter. Jeśli widz szuka rozrywki typu guilty pleasure, to zdecydowanie lepiej wybrać inną propozycję oferowaną przez platformy streamingowe.
Ocena: 1/10