Festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty niejednokrotnie potrafił zainspirować mnie do otwarcia się na nowe rodzaje kina, nowe kierunki sztuki filmowej, nowych twórców i kraje, z których pochodzą najbardziej zaskakujące propozycje współczesnej kinematografii. Tak było kiedyś choćby z Japończykiem Hirokazu Koreedą czy kanadyjskim mistrzem Guyem Maddinem. W tym roku, podczas 17. edycji festiwalu, swoją miniretrospektywę miał koreański reżyser Hong Sang-soo. Jeden film – ,,Samotnie na plaży pod wieczór” – wystarczył mi do stwierdzenia, że to jest moje kino. Choć zupełnie się tego nie spodziewałem.
Hong, tak mówią o nim wszyscy, wziął mnie z całkowitego zaskoczenia. Spodziewałem się bowiem kina niezwykle poważnego i trudnego w odbiorze. Dostałem z kolei produkt, który można analizować na tak wielu poziomach, że trudno będzie mi je zmieścić w jednym tekście. Dlatego spróbuję opowiedzieć Wam o nim zgodnie z emocjami, które mną targały w czasie i po seansie ,,Samotnie na plaży pod wieczór”. A były one naprawdę skrajne. Z jednej strony, w trakcie oglądania tych ciągnących się w nieskończoność rozmów o jedzeniu i przy jedzeniu, moja mordka uśmiechała się tak, jak chyba na żadnym innym filmie tegorocznego festiwalu. Oglądając ,,Samotnie…” miałem wrażenie jakbym obcował jednocześnie z najlepszymi przyjaciółmi, z którymi czasem chce się pogadać o czymś bardziej przyziemnych, błahym, oraz z ludźmi, z którymi prawdopodobnie nie miałbym w normalnym życiu nic wspólnego, bo po prostu dla mnie ich powolna egzystencja byłaby nie do zaakceptowania. Mając w głowie ten pełen sprzeczności obraz, postanowiłem dać się ponieść atmosferze tego dzieła, dla którego znalazłem określenie „odpoczynkowy”. Nie oglądałem podczas 17. Nowych Horyzontów żadnego innego filmu, przy którym moje ciało, ale w szczególności moja dusza by tak dobrze nie odpoczęła. Melancholia, na granicy sielankowości, którą się posługuje Hong przy opowiadaniu swoich historii trafiła mi bardzo głęboko do cynicznego serca i na te niecałe dwie godzinny pozwoliła zapomnieć, że otaczający nas świat jest szary i wszyscy ludzie cały czas borykają się z różnego rodzaju problemami. Nie będę też ukrywał – genialnie oglądało mi się ludzi robiących to co ja lubię najbardziej, a więc pijących i jedzących. A przy okazji rozmawiających ze sobą w niezwykle specyficzny sposób – tak małej ilości zdań twierdzących w dialogach nie widziałem dawno.
Nie wolno zapomnieć o stylu w jakim Hong nakręcił swój film, który wygląda na wyjątkowo tani. Kamera w ,,Samotnie na plaży pod wieczór” nie należy do dynamicznych, przeciwnie praktycznie cały czas stoi w jednym miejscu, tylko momentami najeżdżając na konkretnych bohaterów przy użyciu typowego zooma. Jest to rzecz trudna do zaakceptowania, szczególnie przy technice filmowej, która rozwija się aktualnie w tempie ekspresowym. Z drugiej strony jest to też inne, jeśli można użyć takiego wymyślonego określenia hongowskie, a przez swoją prostotę w pewnym sensie genialne. Bo te zdjęcia, ten sposób kręcenia nadaje filmowi klimat, jednoznacznie wskazując, że najważniejsi są Ci ludzie, którzy są na ekranie, a Ci którzy są za kamerą chowają swoje ego do kieszeni.
Na koniec nie mogę nie wspomnieć o finale filmu, który spada na widza jak grom z jasnego nieba. Hong nie przygotowuje widza na wstrząs, na ten emocjonalny wybuch, który ma nastąpić na koniec. Byłem szalenie zaskoczony tym, jak bardzo łatwo i wiarygodnie udało mu się przejść z tematyki piwa i mielonki, do rozliczenia się twórcy i jego aktorki z dotychczasowej współpracy oraz do refleksji na temat tego jak może ich wspólna (ale nie tylko) przyszłość wyglądać. Ta piękna scena, która pozostała we mnie na długo po seansie, zamknęła tę filmową ucztę, po której na deser już zamówiłem sobie dostępne dzieła tego reżysera.
Ocena: 9/10
<3