Amerykanie ze Sleep często wymieniani są jako najbardziej wpływowi muzycy swojego gatunku. Od premiery ostatniego dzieła zespołu – „Dopesmokera”, 63-minutowego utworu będącego kamieniem milowym w historii stoner metalu upłynęło 15 lat, jednak poszczególni członkowie formacji nie próżnowali. Al Cisneros pracował nad projektem Om, Matt Pike został frontmanem High on Fire, zaś jako perkusistę muzycy dobrali Jasona Roedera, znanego głównie z grania w legendarnym składzie Neurosis. Czas znacznie wpłynął na podejście amerykanów do granej przez nich muzyki. „The Sciences” czerpie nie tylko z wczesnych dokonań Sleepu, ale także ukazuje doświadczenie zdobyte przez muzyków podczas tej długiej przerwy, będąc tym samym bardziej kontemplacyjnym i sakralnym w stylu Oma, niż zwierzęcym i agresywnym jak na „Holy Mountain”.
Naturalnie, zespół nie porzuca swoich korzeni. Dużo mówi tutaj data wydania, niezapowiedziana z resztą. „The Sciences” ujrzało światło dzienne 20 kwietnia, w święto kultury konopnej na całym świecie. Nadal jest to zadymiony i niezwykle ciężki stoner/doom metal z przewijającymi się motywami sakralnymi i narkotycznymi. Nowy album to 6 oryginalnych kompozycji podkreślających to, co najlepsze w tradycji gatunku, składając hołd klasykom, przypominając o tym, kto dalej króluje w tym nurcie i wykorzystując świeżość koncepcji. Nie ma co ukrywać, że muzyka stonerowa jest raczej dosyć statyczna, w dużej mierze opiera się o wczesne dokonania Black Sabbath, więc oryginalność jest tu na wagę złota.
Tytułowy utwór otwierający płytę jest niejako wprowadzeniem w ten pustynny świat wykreowany przez Sleep wiele lat temu. Przypomina nam, że to co zaraz usłyszymy to czysty ogień i dym powodujący u słuchacza uginanie się pod ciężarem riffu. Po krótkim „The Sciences” nadchodzi czas na danie główne – „Marijuanauts’s Theme”, „Sonic Titan” i „Antarcticans Thawed” są najbardziej tradycyjnymi utworami. Sprytnie żonglują motywami pojawiającymi się w gatunku tworząc niepowtarzalny miks niezwykle chwytliwych riffów, gęstej perkusji i mantrycznych wokali. Dużo repetycji i wolne tempa hipnotyzują odbiorcę, wyrywając go czasem z półsnu dzikim solo. „Antarcticans Thawed” jest tutaj kulminacją, doprowadzając wszystkie wymienione cechy do ekstremum.
Po tym szaleństwie przychodzi chwila wyciszenia, w postaci intra do „Giza Butler”, utworu już samym tytułem składającemu hołd legendarnemu basiście Black Sabbath, którego duch z resztą unosił się będzie do końca utworu, tworząc niejako przekrój inspiracji owym zespołem w twórczości Sleep. Normalnie nie piszę recenzji utwór po utworze, jednak w tym przypadku jest to konieczne, by zaznaczyć jak dobrze zgrywa się tutaj całość kompozycji.
Na zakończenie zostało nam outro – „The Botanist”. Bezsprzecznie najlżejsza kreacja na całym wydawnictwie. Nie jest to absolutnie wadą – psychodeliczny klimat, wprowadzający jakiś kosmiczny pierwiastek do całości jest satysfakcjonującym zamknięciem tej podróży. Jest celem, do którego Sleep dążył już 15 lat temu, wydając „Dopesmokera”. Tęskny i tajemniczy instrumental daje słuchaczowi spokój, dopinając rozpoczętą skrajnie niespokojnym „The Sciences” historię. I chociaż nadal można zespołowi zarzucić, że nie są już zbyt oryginalni, że skostniała formuła gatunku wymaga odświeżenia, to jeśli ta skostniała formuła ma dalej być wykorzystywana w taki sam sposób z chęcią zanurzę się w narkotyczne riffy Ala Cisneros ponownie.