Postać Adama Miauczyńskiego zna chyba każdy – niektórzy mogli nawet z nim dorastać, choć ciężko powiedzieć, aby filmowy bohater szczególnie się postarzał. Marek Koterski wykreował kultowy charakter, który idealnie oddaje wszelkie bolączki i ukryte myśli odbiorcy. Tym razem reżyser cofa się wraz ze swoją postacią do czasów wczesnoszkolnych, kiedy to towarzyszyły mu uczucia niedające się łatwo zdefiniować. Będzie to okazja, aby na nowo nauczyć się określać emocje oraz jednocześnie by pokazać, że nie tak łatwo jest być dzieckiem.
7 uczuć: strach, złość, smutek, wstyd, wstręt, zazdrość oraz radość – stany emocjonalne, do nauki których najmłodszym brakuje autorytetów. Na wstępie trzeba jednak zaznaczyć, że Koterski silnie czerpie z twórczości Gombrowicza, zatem nikogo nie powinna dziwić nie tylko okoliczność, że w role szkolniaków wcielają się dorośli aktorzy (a precyzując, polska śmietanka aktorska), ale również sam język, którym posługują się bohaterowie. Dla tych, którzy twierdzą, że „Słowacki wielkim poetą był”, konieczność nauczenia się dopływów Nilu z pewnością nie będzie wielką trudnością. Podobnie jak fakt, że młody Adaś zupełnie nie rozumie słów, którymi posługuje się jego starszy brat (i dla widza brzmią one nienaturalnie, choć przywodzą na myśl niektóre frazesy). Nie zabraknie również szkolnych wyliczanek czy też zabaw – skakanki, gumy czy lania się wodą. Koterski wprost przywołuje w swoim dziele zarówno najpiękniejsze chwile z dzieciństwa, takie jak pierwsza miłość, ale nie zapomina również wpleść do fabuły wydarzeń negatywnych, odbijających się na psychice głównego bohatera i jego kolegów ze szkoły.
Na początku seansu towarzyszy nam znany głos z offu – to Krystyna Czubówna, która niczym przy prowadzeniu programu przyrodniczego, opisuje życie Adasia. Wraz z głównym bohaterem odkrywamy coraz głębiej schowane wspomnienia, trudno jednak wyzbyć się wrażenia, iż Marek Koterski w pewnym momencie popada w rutynę, a całość zaczyna być nużąca. W zakresie w jakim 7 uczuć jest satyrą na choćby system edukacji, odsłaniając największe absurdy szkoły, łatwiej widzowi zaangażować się emocjonalnie w projekcję. Problemy zaczynają się, gdy niemal po kolei przed publicznością odkrywane są bolączki każdej z postaci, które doprowadzają nas do niezbyt udanego finału. Ciężko powiedzieć, dlaczego reżyser zdecydował się na przesłanie podane w aż tak łopatologiczny sposób. Zakończenie kreowane jest na tyle klarownie, że każdy z odbiorców zdolny jest samodzielnie dotrzeć do manifestu 7 uczuć, jednak Koterski zdecydował się postawić zbędną kropkę nad „i”, niezwykle szybko psując to, co mozolnie budował przez całą projekcję filmu.
Michał Koterski radzi sobie z rolą Adasia, a przede wszystkim świetnie wpasowuje się w tę dziecięcą wersję w ciele starszego mężczyzny, jednak ginie na tle pozostałej obsady aktorskiej. Bez wątpienia każdą ze scen skrada Gabriela Muskała odgrywająca rolę kujonki – uczącej się z podręczników, dosłownie, zdania po zdaniu na pamięć. Emocje, które udało się oddać aktorce, w punkt współgrają z wizją prymuski, którą każdy z nas ma w głowie. Kolejną mocną kobiecą postacią jest filmowa mama Adasia, w którą wcieliła się Maja Ostaszewska. Lekkie zapędy histeryczne oraz wieczna rozpacz w głosie wyróżniają tę postać, uwypuklając stereotypową wizję matki wiecznie się zamartwiającej.
Film 7 uczuć z początku jawi się jako intrygujący w formie oraz wykonaniu, choć to z kolejną sceną potrafi zmęczyć powtarzalnością oraz krzykliwym zakończeniem. I choć Koterski nie stroni od zagrań, które widz może zaliczyć do błędów, wciąż warto wybrać się na ten seans. Nie mówię tu o możliwości powrotu do swoich wspomnieć z dzieciństwa czy swoistego rozliczenia się z samym sobą, ale o chwili refleksji nad uczuciami, których nie potrafimy, a powinniśmy, uzewnętrzniać. Nie można również odmówić reżyserowi istotności przesłania finału, zwłaszcza w obecnych czasach – jednak podanie go w niestrawnej formie umniejsza końcowej ocenie.
Ocena: 7/10