Historia jest przeciekawa. Pomysł Philipa Rotha trafia w najczulszy punkt Ameryki – w tę część historii tego kraju, której muszą się wstydzić. Co najciekawsze robi to poprzez wymyśloną opowieść o tym, że populista, zwolennik faszyzmu Charles Lindbergh odbiera prezydenturę Rooseveltowi, przez co USA nie przystępują do II wojny światowej, a izolacja doprowadza do wzrostu nastrojów antymniejszościowych. Jest to obraz Ameryki, który znamy z czasów nieco późniejszych, wyłączając oczywiście izolacjonizm, o który nigdy USA posądzić nie można było.
Ten obraz przedstawiony przez Rotha w Spisku przeciwko Ameryce pokazuje w sposób wyborny mechanizm tworzenia się państwa totalitarnego oraz równoczesnego wzrostu opozycji podziemnej. Pokazuje też, o paradoksie, jak absurdalnie brzmią oskarżenia administracji Donalda Trumpa o takie działania. Dlaczego? Bo może Trump i chciałby, żeby łatwiej mu się pełniło funkcję, poprzez luzowanie prawnych obostrzeń, ale właśnie amerykańskie prawo mu to uniemożliwia. To jest z kolei swego rodzaju testament dla porządku prawnego USA, który naprawdę nie ma sobie w świecie równych.
Odchodząc jednak od tej prawniczej dygresji, z pewnym smutkiem się patrzy na serial stworzony przez Davida Simona, bo widać w nim te potencjalnie genialne założenia wypracowane przez Rotha, które jednak zostały podkopane przez nienajlepszą realizację, szczególnie w odcinkach 1-3. Jest to tym większy grzech Spisku przeciwko Ameryce, bo te otwierające odcinki, szczególnie w przypadku tak krótkiego serialu (zaledwie 6 odcinków), powinny zainspirować publiczność do sięgnięcia po dalsze. Tymczasem w tym wypadku była to dla mnie kwestia mocno problematyczna, w szczególności z punktu widzenia okropnie ślamazarnego tempa, w którym rozwija się akcja, ale nie tylko tego. Nie pasowała mi postawa bohaterów, wśród których trudno było znaleźć postaci, którym można byłoby kibicować. Wszyscy jawili się jako antypatyczni, trudni, a jednocześnie tak naiwnie patrzący na świat, że aż trudno uwierzyć, że niektórzy mogli mieć decydujący wpływ nie tylko na rozwój fabuły, ale patrząc ogólnie na historię tych fikcyjnych Stanów Zjednoczonych.
W drugiej części sezonu, wraz z przyjściem doświadczonego reżysera Thomasa Schlamme, coś wreszcie się ruszyło i odcinki 4-6, a szczególnie finałowy są już na bardzo wysokim poziomie, czym z jednej strony ratują ten serial, z drugiej pokazując jak wiele można było z niego wyciągnąć przy solidnej, konsekwentnej realizacji całej serii.
Naprawdę trzeba było więcej ze Spisku przeciwko Ameryce wycisnąć narracyjnie, bo aktorzy od samego początku, walcząc z kiepsko napisanym scenariuszem, pełnym deklamatorskich dialogów i opartym na niedobrze rozpisanych rysach charakterologicznych, dwoili się i troili, żeby Ci bohaterowi jakoś wyglądali. Szczególnie odkryciem jest tu rewelacyjny Morgan Spector, którego postać jest z początku najbardziej irytująca, a w finale staje się najbardziej ludzka, bo w końcu rozumiemy o co ten krzyczący na wszystkich Herman naprawdę walczył.
Spisek przeciwko Ameryce powinien być lepszym miniserialem, bo pomysł fabularny był w nim kapitalny, ale nie udało się go dobrze zdyskontować. Z drugiej strony zachęcił mnie bardzo do przeczytania książki Philipa Rotha. Pytanie czy o to chodziło?