Filmowemu uniwersum Marvela, budowanemu z najwyższą starannością od dokładnie dekady, w które wpisuje się w chwili obecnej aż 19 produkcji, trudno odmówić tytułu jednej z najznakomitszych franczyz współczesnej kinematografii popkulturowej. Oto blisko trzydziestu (super)bohaterów, kilkanaście problemów pośrednich i jeden ostateczny, niezliczone lokalizacje i niemierzalny poziom uwielbienia i zaangażowania ze strony fanów. Wszystko przemyślane, rozplanowane i w większości przypadków wysokiej jakości. Choć „Avengers: Wojna bez granic” to ani początek trzeciej fazy opowieści ani jej koniec, w głowach zarówno geeków jak i mniej zaangażowanych widzów, ale wciąż miłośników, film rodził się od dobrych kilku lat jako wstęp do spektakularnego zwieńczenia. Oczekiwania były ogromne, a strach przed spoilerami wręcz paniczny. Ale dziś, czy jesteś w MCU zakochany po uszy czy też nie koniecznie czaiłeś do tej pory o co tyle szumu, możesz odetchnąć z ulgą. „Avengersi” numer trzy z czterech to superbohaterski rollercoaster z najwyższej półki – fabularnej, wizualnej, technicznej, a przede wszystkim emocjonalnej.
To, co braciom Anthony’emu i Joe’mu Russo ( którzy wcześniej byli odpowiedzialni za drugą i trzecią odsłonę „Kapitana Ameryki”: „Zimowego żołnierza” i „Wojnę bohaterów”, przez wielu oceniane jako najlepsze dotychczasowe Marvele) udało się z całą pewnością, to odpowiednie wyważenie „Infinity War”. Zabieg ten był istotny oczywiście przede wszystkim na poziomie postaci. W momencie kiedy po planie lata mniej więcej dwudziestu nabuzowanych mięśniaków i kilka wkurzonych superwoman, trudno wyobrazić sobie, a już na pewno nie sposób przeboleć pominięcia któregokolwiek z nich. Owszem, reżyserski duet oraz panowie Marcus i McFeely odpowiedzialni za scenariusz musieli położyć nacisk na kilkoro wybranych, resztę pozostawiając nieco w tle, ale każdy z tych wyborów jest w najnowszych „Avengersach” jak najbardziej uzasadniony fabularnie lub satysfakcjonujący ze względu na większe pole do popisu dla tych, którzy mogliby mieć teoretycznie mniej do powiedzenia w starciu z nieporównywalnym dotychczas zagrożeniem. Balans jednakże został zachowany także pod kątem poświęcenia czasu ekranowego tym dobrym i tym złym. I prawdopodobnie nie smakowałoby to wszystko koniec końców tak wyśmienicie, gdyby nie postać Thanosa – najlepszego póki co villaina MCU.
Fioletowego tytana nie do końca nazwałabym nawet typowym komiksowym antagonistą. Nie jest ani typem mściciela ani nawet rządnego władzy psychola. Prawdę mówiąc pobudki Thanosa są dość mocno oderwane od jego osoby i w efekcie końcowym, pokuszę się o użycie tego słowa, humanistyczne. Co więcej, Thanos również zmuszony będzie do poświęceń w imię swojego tragiczno-zbawiennego w skutkach planu. Warto było czekać te dziesięć lat na przeciwnika z krwi i kości, który, jak się okazało, nie musi być absolutnie przesiąknięty złem, do wielkości wystarczy mu zrozumiały motyw i odrobina czasu gwarantująca widzowi możliwość „zajrzenia głębiej”.
Podsumowanie występu całej reszty bohaterów krótkim „rewelacyjny”, poczynając od Iron Mana, a na nastoletnim Grootcie kończąc, byłoby ogromnie krzywdzące dla wszystkich tych postaci, z którymi MCU dało nam szansę zapoznać się na przestrzeni kilkunastu filmów i których niejednokrotnie darzymy olbrzymim uczuciem. I to jest właśnie siła tego uniwersum w przeciwieństwie do nieszczęsnego DC – to są nasi herosi, nasz Iron Man od siedmiu tytułów, nasz Kapitan, Czarna Wdowa i Thor od pięciu, a nawet nasza Czarna Pantera od dwóch. Do „Infinity War” każdy dorzuca swoje trzy grosze, skupiając się na tym, co potrafi najlepiej. Sceny zmieniają się w tempie ekspresowym, a widza co rusz przerzuca się z jednej planety na drugą, od jednego superbohaterskiego duetu/tercetu/kwartetu do drugiego (jak w prawdziwym papierowym komiksie). Przez to seans najnowszych „Avengersów” należy zaliczyć do dość wymagających, ponieważ aby zapamiętać kto z kim, gdzie i po co w danej minucie walczy, konieczne jest pełne skupienie. Rekompensata tego lekkiego wysiłku jest jednak bezcenna – postaci, które dotąd się nie znały, a nawet o sobie nawzajem nie słyszały, łączą siły, tworząc mieszanki wybuchowe oparte na wspólnym celu i finalnym zrozumieniu. Humor, który od początku stanowi jeden z największych atutów MCU, osiąga w tych momentach poziom mistrzowski.
Tym razem Marvel to jednak wcale nie przewaga akcji poprzeplatanej żartami i żarcikami. Zrobiło się poważnie. „Wojna bez granic” trzyma w napięciu szargając nerwy fanów, którzy drżą w pewnej chwili o życie każdego z ulubieńców bez wyjątku, przyprawia o niedowierzanie, a nawet gorzkie łzy, kończąc się soczystym cliffhangerem. Jedna perfekcyjnie nakręcona zadyma goni drugą, ale jest też czas żeby porozmawiać. I choć wówczas wkrada się na ekran lekki patos, przyjmuje on formę pożądanej wzniosłości lub uroku. Ta odsłona „Avengersów” na żadnym z poziomów nie mogła być mniejsza. Jeśli zaś kolejna, przyszłoroczna, będzie jeszcze większa, a tego właśnie należy się spodziewać, pierwsze dwa miejsca na superbohaterskim filmowym podium zostały właśnie obsadzone.
Ocena: 9/10