Od momentu, kiedy dowiedziałem się, że Luca Guadagnino zabiera się za remake klasyka Dario Argento, utrzymywała się w mojej głowie mieszanka ekscytacji i obaw, bo tak dobry i tak unikalny jest oryginalny film mistrza giallo. Widać nie doceniałem mojego ukochanego Luki…i cieszę się, że mogę to napisać bez większych wątpliwości.
Trudno poważnie traktować „Suspirię” jako remake „Odgłosów” – bardziej mamy do czynienia z reinterpretacją, w której tak naprawdę zgadza się tylko sceneria, postaci i zawiązanie fabuły. Reszta stanowi zupełnie niezależną wizję Guadagnino i Davida Kajganicha, z którym Włoch współpracował już przy okazji „Nienasyconych”. Jestem w stanie się zgodzić z niektórymi krytykami tego filmu, że być może niepotrzebne są te konteksty polityczne historii, wątek doktora Klemperera jest nieco wymuszony (choć znajduje swoje uzasadnienie we wzruszającym finale) a początkowe fragmenty są dość powolne.
Jednak w miarę rozwoju fabuły, Guadagnino literalnie zaczyna czarować, czym długi fragmentami hipnotyzuje widza, nie pozwala mu wyjść z kleszczy tego dramatu (bo raczej trudno to nazwać horrorem) rozpisanego na kilka niezwykle mocnych głosów. Obok doktora (granego, mimo długo utrzymywanej mistyfikacji, przez Tildę Swinton), są nimi na pewno Susie Bannion (wspaniała, przepiękna Dakota Johnson) oraz Madame Blanc (także Swinton). Bannion ma być przepustką czarownic do zakończenia tajemniczego rytuału przejścia. Blanc stara się ją do tego przygotować, choć sama nie jest do końca ani przekonana, ani co gorsza wspierana przez inne wiedźmy do przeprowadzenia tego procesu. Guadagnino prowadzi te relacje bez jakiejkolwiek oczywistości, jedynie wrzucając co jakiś czas różnego rodzaju tropy poprzez spojrzenia, krótkie wymiany zdań czy nietypowe rozłożenie akcentów w scenach.
W pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać, czy to podbudowanie poprzez rozwijające się akty, w ogóle do czegoś prowadzi. Jak w końcu Luca wykłada wszystkie karty na stół to następuje sekwencja, którą ustami Johnson idealne puentuje Susie Bannion mówiąc „To jest piękne…piękne”.
Nigdy nie zapomnę „Suspirii” właśnie głównie ze względu na akt VI oraz wspaniały epilog. Oraz z powodu mistrzowsko nakręconej sekwencji tanecznej „Lud”, w której gra świateł, piekielny montaż i genialna praca kamery zasługują na wielkie uznanie.
Po wyjściu z kina kamień spadł mi z serca, bo bałem się czy Luca Guadagnino jest w stanie udźwignąć ciężar nakręcenia po „Call me by your name” kolejnego dzieła tej miary. Był w stanie. Pewnie nie obejrzę „Suspiria” tyle razy, ale czuję, że czeka mnie przynajmniej jeszcze jeden seans tego niezwykłego filmu.
Ocena: 9/10