Po mających premierę w 2009 roku „Galeriankach” można było przypuszczać, że Kasia Rosłaniec stanie się jedną z ważniejszych postaci polskiego kina i być może głosem całego młodego pokolenia. Mimo wielu wad i jawnego kopiowania „Trzynastki” Catherine Hardwicke, był to debiut więcej niż obiecujący. Jednak po chłodno przyjętym „Bejbi blues” sytuacja uległa znaczącej zmianie. Ten pseudoartystyczny dramat na jeszcze bardziej niszowy temat niż poprzednio zaskarbił sobie sympatię raczej niewielu widzów i mało kto spodziewał się, że jej kolejny film może być czymś więcej niż pretensjonalnym zlepkiem ładnych obrazków. „Szatan kazał tańczyć” w pewien sposób spełnia te obawy, ale przy tym udaje mu się być od poprzednika tworem o niebo lepszym.
Oba filmy są wizualnie przestylizowane, do tego zmontowane w sposób co najmniej niekonwencjonalny, a strukturalnie to bardziej kolaże niż linearnie opowiedziana fabuła. Lecz na tym w gruncie rzeczy podobieństwa się kończą, a zaczyna mowa o najdojrzalszym dziele w dorobku reżyserki.
„Szatan kazał tańczyć” to zbiór parudziesięciu scenek (na szczęście nie trzydziestu trzech) z życia młodej dziewczyny, ułożony w najpewniej przypadkowy sposób. Ta dziewczyna (zagrana znów, tym razem dobrze, przez Magdalenę Berus) to początkująca pisarka, która swoją debiutancką, na wpół autobiograficzną powieścią podbiła rynek wydawniczy i otworzyła drogę do wielkiej kariery, z której niekoniecznie potrafi prawidłowo skorzystać. I choć przyjdzie nam posłuchać fragmentów tej silnie stylizowanej na Masłowską prozy, to skupiać będziemy się zdecydowanie bardziej na życiu samej autorki.
W tym miejscu osoby, które film już widziały, być może się skrzywią – to ten film się na czymś skupia? Jak to? Przecież nie zostaje nam przedstawiona żadna historia, wątki pojawiają się i znikają bez żadnego powodu, chronologia zupełnie nie istnieje, brak tu początku oraz końca. I wszystko będzie to prawdą. Rosłaniec ponownie bawi się z widzem, czy może raczej testuje jego cierpliwość. Każe nam bowiem, ignorując klasyczną ekspozycję, samemu pozbierać informacje o bohaterach spośród niekoniecznie znaczących scenek z ich żyć.
W tym przypadku, inaczej niż w „Bejbi blues”, nie sili się nawet na opowiedzenie jakiejś konkretnej fabuły – serwuje nam zbitek impresji, których nagromadzenie zdecydowanie może przytłoczyć. Próby ułożenia ich w prawidłowej kolejności mogą okazać się trudniejsze niż w „Memento” Nolana czy „Pulp fiction” Tarantino, a przy tym wydają się bezcelowe, bo jak informuje plansza film otwierająca możliwości istnieją miliony, a i tak za każdym razem wyjdzie z tego ta sama opowieść.
Życie głównej bohaterki doskonale ilustruje hasło promujące: „Sex, drugs & Instagram”. Rosłaniec, być może chcąc szokować, a może chcąc zwyczajnie być jak najsilniej naturalistyczną, scen prezentujących ogólną nagość, seks, masturbację, branie narkotyków czy spożywanie alkoholu umieściła w filmie całkiem sporo. Dla obytych z arthouse’owym kinem europejskim takie stężenie raczej nie powinno stanowić problemu, ale dla bywalców kin sieciowych już zdecydowanie może. „Szatan kazał tańczyć” to propozycja typowo studyjna, toteż dziwi tak szeroko zakrojona dystrybucja, a wyniki finansowe weekendu otwarcia jedynie potwierdzają błąd twórców (12 tys. widzów, podczas gdy „Galerianki” w pierwszy weekend zgromadziły ich 64 tysiące, natomiast „Bejbi blues” – 129).
Jak to z kinem aspirującym na artystyczne bywa, niska frekwencja wcale nie oznacza lichej jakości. „Szatan…” to najbardziej świadomie nakręcony film Rosłaniec, najodważniejszy i najciekawszy. Swoją wrażeniowością nawiązuje w pewien sposób do twórczości Xaviera Dolana, z kolei kwadratowy format zdjęć przywiedzie na myśl niejednej osobie jego „Mamę”. Rosłaniec jednak w tym przypadku nie próbowała ukazać zamkniętego i dusznego świata bohaterów, a jedynie nawiązać do standardowych proporcji fotografii instagramowych.
„Szatan kazał tańczyć” przypomina wizytę na czyimś koncie, tyle że od kuchni. Praktycznie każda scena to jakby moment pomiędzy wykonaniem kolejnego idealnego selfie, kiedy bardzo łatwo dostrzec, jak iluzoryczny świat tworzą użytkownicy tej aplikacji. Gdzieś wśród pstrokatych ubrań, pięknych twarzy i drogich gadżetów znajdują się zagubieni w tym wszystkim ludzie, o pustych oczach i poczerniałych sercach. Wysnuwane przez Rosłaniec wnioski może nie są najświeższe i najbardziej odkrywcze, ale zdecydowanie posiadają swoją siłę.
„Szatan kazał tańczyć” nie można w jakikolwiek sposób zakwalifikować jako kino rozrywkowe. To eksperymentalny twór, który potrafi zmęczyć czy znużyć. Ale dostarcza przy tym masy innych, silnych emocji. W sprawniejszy i mniej irytujący sposób od „Wszystkich nieprzespanych nocy” Marczaka portretuje młode pokolenie, zatopione w wyzwolonym świecie imprez i efemerycznych relacji. Świecie, w którym nie liczy się nic, prócz paru szaleństw i bzdur.
Zobacz film w Cinema City.