Ta seria powinna była się zakończyć w 1991 roku, po premierze drugiego „Terminatora”. Kiedy James Cameron odsunął się od tematu, bliżej (jak w przypadku aktualnego filmu) lub dalej, kolejne filmy straciły rację bytu. Żaden z nich nie nawiązał nawet jakością do dwóch pierwszych odcinków serii. „Mroczne przeznaczenie” nie jest wyjątkiem.
Nie chce mi się nawet opowiadać fabuły tego dzieła. Powiem tyle: John Connor przewraca się w grobie i jest to zarówno (prawdopodobnie potężny) spojler, jak i komentarz dotyczący tej filmowej abominacji, za którą stoi Tim Miller. Ten sam Tim Miller, który stworzył ubóstwianego przez wielu „Deadpoola”. Teraz przyszło mu pracować nad scenariuszem, na który Linda Hamilton czekała ponoć całe wieki. I w końcu się doczekała. Pozostaje zadać pytanie co w nim znalazła, bo na pewno nie dobrą postać do zagrania przez siebie. Można w sumie podejrzewać, że nie doczytała do końca, bo gdyby było inaczej, to może odradziłaby udział w filmie Arnoldowi Schwarzeneggerowi. Choć z drugiej strony, po jej pochwałach dla części scenariusza, która opowiada o Sarah, można mieć wątpliwości co do trzeźwości osądu aktorki.
Odchodząc jednak od kpiarskiego tonu opowieści o Lindzie Hamilton, której Sarah Connor chyba zawsze była najsłabszym elementem „Terminatora”, tylko do czasu „Mrocznego przeznaczenia” wszyscy bali się to głośno powiedzieć, trzeba jedną rzecz zaznaczyć – wina Tima Millera i znakomitej Mackenzie Davis jest tutaj stosunkowo mała. On pracował na tym, co dostał. Próbował wycisnąć z tego scenariusza tyle, ile się dało. A dało się w sumie jedną w pełni udaną scenę akcji i trochę dobrze skrojonej postaci Davis, która sama starała się jej bronić przez cały film. Z różnym, ale generalnie pozytywnym skutkiem. Niestety poza tym, nic dobrego o tym filmie powiedzieć się nie da.
Największy komplement jaki dla niego znajduję to generyczny akcyjniak. Tak „Mroczne przeznaczenie” wygląda krótkimi chwilami. Dłuższymi jest jednak czystą profanacją klasyku science-fiction, nieudolnym remakiem, rebootem czy jakby tego nie nazwać, a co najważniejsze w fragmencie z udziałem Arnolda przypomina aż za dobrze, że były takie czasy, kiedy Arnold był naprawdę jako aktor pogardzany i nietraktowany serio. Ciężka droga do uznania go za aktora z prawdziwego zdarzenia zajęła byłemu mistrzowi kulturystyki lata. Ten film jej nie zakończy, ale niestety jest pewnego rodzaju ożywieniem złych wspomnieć.
Po „Mrocznym przeznaczeniu” należałoby powiedzieć: Kończ waść, (więcej) wstydu oszczędź.