Jednym z objawień tegorocznego festiwalu w Gdyni okazał się pełnometrażowy debiut wrocławianki Jagody Szelc, która za odwagę oraz świeżość została doceniona aż dwiema statuetkami. To dzieło, które odkrywa nowe karty w polskiej kinematografii, a także otwiera je na wiele możliwości, których sporadycznie można było szukać w naszej rodzimej twórczości filmowej.
Muszę przyznać, że dawno nie widziałem tak złożonego i otwartego na interpretacje filmu. Brawurowa reżyseria Jagody Szelc stawia tu bowiem na ciągłe poczucie niepewności i rodzaj pewnego dyskomfortu podczas jego oglądania. Ten dyskomfort towarzyszy widzowi już praktycznie od pierwszych minut, w których, dzięki nawiązaniu do „Funny Games” Michaela Haneke i świetnemu wykorzystaniu niepokojącej muzyki Teoniki Rożynek, widz dostaje ostrzeżenie, że przez następne 100 minut będzie świadkiem prawdziwie niewygodnych wydarzeń.
Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Na uroczystość wiązaną z Pierwszą Komunią Świętą przyjeżdża cała najbliższa rodzina Muli mieszkającej z mężem, chorą matką oraz córką Niną, która z niecierpliwością oczekuje na misterium pierwszego kontaktu z Eucharystią. Kaja – młodsza siostra Muli zniknęła bez śladu 6 lat temu. Tak naprawdę to ona jest biologiczną matką Niny. Mula z obawy, że niezrównoważona Kaja ma zamiar odebrać jej dziecko popada z nią w konflikt pełen niedopowiedzeń. Reszta rodziny natomiast zaczyna wierzyć w ich pogodzenie i zabliźnienie ran z przeszłości, co jeszcze bardziej wzmacnia apatię Muli względem Kai. Mula w akcie rezygnacji postanawia wyrzucić siostrę z domu. W dniu komunii Niny dochodzi do upragnionego pojednania. Jednak Kaja skrywa w sobie wiele tajemnic, miejscami z pogranicza logicznie wytłumaczalnych, które naznaczą prawdziwy powód jej przyjazdu.
Oglądając „Wieżę. Jasny dzień” mamy wrażenie, iż reżyserka cały czas ryzykuje i stawia wszystko na jedną kartę. Zagrania formalnie, od niekonwencjonalnego montażu, po grę dźwiękiem nakreślają widzowi coraz to nowe pokłady interpretacyjne i odnajdują w nim sens dużo większy, niż tylko dopełnienie fabuły. Pytania, które stawia nam Pani Jagoda Szelc dotyczą wielu zagadnień egzystencjalnych dotykających sfery doczesnej jak i (być może przede wszystkim) wieczną. Dzięki tak enigmatycznej postaci, jaką jest Kaja, reżyserka ma narzędzie, by penetrować z nią raz za razem kolejne stany świadomości wykraczającej poza standardowe pokłady ludzkiego poznania. Nie wiemy, czy mamy do czynienia z medium scalającym Sacrum z Profanum, osobą cierpiącą na autyzm, czy z przeczulonym na bodźce ciałem. W wybitnych sekwencjach będących odzwierciedleniem subiektywnych odczuć Kai niemalże dotykamy innego rodzaju percepcji. Jagoda Szelc znakomicie operuje strategią rzucania pojedynczych tropów, które w jakiś sposób są pomocne dla odnalezienia się w historii. Jest to niewątpliwie trudny film pod względem zwyczajnego zrozumienia opowieści. Po seansie miałem poczucie pewnego zagubienia, rodzaj niepokoju, który świadomie zaproponowała mi twórczyni Wieży.
Ale właściwie jakie jest jego meritum? Co jest najważniejszym punktem fabularnym tej historii? Odpowiedź dla każdego może być zupełnie inna. Pełnometrażowy debiut Jagody Szelc jest tak otwartym na interpretacje dziełem, że naprawdę każdy może znaleźć w nim swoją osobistą puentę. Dla mnie to film przede wszystkim o próbie pojednania się z problemami przeszłości. Już przy pierwszym spotkaniu sióstr w ich oczach widać było ból i rany, które pomimo minionych lat nie zostały zabliźnione. Podskórnie wyczuwalny konflikt był swego rodzaju spoiwem dramaturgicznym, co jeszcze bardziej potęguje odwagę reżyserską debiutantki. Nie daje nam żadnego światełka w tunelu. I w tym momencie od razu narzuca się skojarzenie z kinem Michaela Haneke, z którego „Wieża…” tak bardzo czerpie. W ostatnich 20 minutach nawiązanie do „Siódmego kontynentu” jest bardzo oczywiste, jednakże Szelc myli przyzwyczajenia widza i podaje mu inne rozwiązanie. To coś wspaniałego jak młoda twórczyni czerpie od mistrzów kina (i nie tylko) pełnymi garściami. Są tu kadry z filmów Andrzeja Żuławskiego, jest buñuelowska zabawa religijnymi symbolami, jest prowadzenie kamery z „Konia Turyńskiego” Béli Tarra, jest wreszcie próba przeniesienia na ekran symboliki Witolda Gombrowicza, która podana jest w niezwykle subtelny, ale precyzyjny sposób.
Na sam koniec chciałbym pochylić się nad samym zakończeniem. Ostrzegam więc, że mogą pojawić się tu spoilery. Jagoda Szelc w ostatnich 10 minutach postanawia robić coś podobnego jak Luis Buñuel w „Szymonie Pustelniku”. Całkowicie zmieniła postrzeganie tego filmu i skręciła w zupełnie inne ścieżki. Postawiła pytania, na które nie dała odpowiedzi, ba nawet same pytania podała w taki sposób, że to widz musi sam je sobie postawić. Zdaje się (w takich sytuacjach forma przypuszczająca jest jak najbardziej na miejscu), że Szelc chciała skupić się na aspekcie człowieczeństwa i społeczeństwa. Dokąd zmierzamy… Dokąd społeczeństwo, polskie, czy zagraniczne, dojdzie jak niczego nie zmienimy w naszym postępowaniu… Gdzie w tym wszystkim odnajdzie się metafizyka, której tak potrzebujemy w naszym życiu? Bo koniec końców wszyscy zmierzamy do tytułowej Wieży. Wieży definiowanej dla każdego po swojemu. Miejmy nadzieję, że wszyscy będą mieli na tyle siły i determinacji, by osiągnąć ten pierwotnie postawiony cel. Jeśli w Polsce mamy tak młodych i zdolnych twórców, to możemy być spokojni o przyszłość naszej kultury.
Ocena:8/10