O najnowszej produkcji Braci Coen było stosunkowo cicho, a jeśli już o niej mówiono, to raczej sugerując, że będzie to serial. Tymczasem najświeższy opus twórców „Fargo” zjechał z taśmy produkcyjnej i trafił prosto do sekcji konkursowej festiwalu w Wenecji. Bracia filmowcy z typową dla siebie dezynwolturą opisywali swój film: „ Zawsze byliśmy fanami filmów będących zbiorami opowiadań. Zwłaszcza tych z Włoch z lat 60-tych, gdy stanowiły one kilka wariacji różnych reżyserów na temat tego samego motywu. Postanowiliśmy zrobić to samo zapraszając do współpracy najlepszych reżyserów pracujących współcześnie. Mieliśmy ogromne szczęście, że obaj się zgodzili.”
Każda z sześciu historii przedstawia różne aspekty życia na pograniczu Dzikiego Zachodu. Twórcy już flirtowali wcześniej z gatunkiem westernu choćby w „To nie jest kraj dla starych ludzi” oraz „Prawdziwym Męstwie”. Tutaj wewnątrz jednego filmu stosują kilka różnych podejść: od parodii po antywestern. Jako zapalony fan tego gatunku filmowego czekałem na ich dzieło z niecierpliwością. Otwierająca opowieść to tytułowa „The Ballad of Busters Scruggs”. To odjechany pastisz, w którym bracia dokonali odważnego mariażu westernu z musicalem. To na pierwszym rozdziale widownia raz po raz wiwatowała z zachwytu. Jednak z każdą kolejną historią było coraz bardziej ponuro.
Główne obawy związane z tego typu produkcją wiążą się przede wszystkim z jego spójnością. Bracia Coen postanowili przemieszać poważne z komediowym, co nie do końca się w tym wypadku sprawdza. Choćby historia z Ronem Pearlmanem jako na wpół oszalałym poszukiwaczem złota wydaje się pozbawiona jakiegokolwiek napięcia i nieco urwana w pół słowa. Zaś w wypadku finałowego epizodu budowane napięcie nie zostaje koniec końców zupełnie rozładowane. „The Ballad of Buster Scruggs” to film bardzo nierówny, który często niezgrabnie łączy zupełnie przeciwstawne nastroje. Z każdą minutą projekcji sprawiał on wrażenie, jakby twórcom kończyły się zapasy czarnego humoru, a wraz z nimi odjechane pomysły reżyserskie.
W miejsce stylistycznych i gatunkowych szaleństw z czasem do głosu dochodzi bardziej poważna strona braci Coen. Dziki Zachód w ich reinterpretacji okazuje się miejscem, w którym dobre rzeczy nigdy nie trwają długo. Najdosadniejsza pod tym względem okazuje się przedostatnia historia, w której bohaterka grana przez Zoe Kazan okazuje się reinterpretacją biblijnego Jonasza, który każdemu wokół przynosi pecha. Miałem problem z tą nastrojową zmianą, jednak po dłuższym zastanowieniu uważam, że jest to jedynie dowód ogromnego warsztatu reżyserskiego Coenów, którzy udowadniają, że nie sposób ich przyporządkować do jednego gatunku czy stylu filmowego.
„The Ballad of Buster Scruggs” to projekt mocno ryzykowny, próbujący połączyć ze sobą różne dominanty nastrojowe. Często mu to nie wychodzi, i odbiór całego filmu jest raczej męczący, jednak zgodnie z giełdowym przysłowiem po każdej bessie następuje hossa. Warto się z tym dziełem zmierzyć, bo Coenowie udowadniają w nim, że pomimo długiej kariery wciąż mają coś do powiedzenia, i nie planują się wybierać na żadną emeryturę.
Ocena: 6/10