Związek ontologii z radosnym bzyczeniem pszczół, które od dziecka mają charakter melioratywny – w Polsce na pewno pomogła animowana bajka dla najmłodszych – wydaje się być dość oryginalnym pomysłem. Związek ontologii z kryzysem klimatycznym i widmem zagłady gatunku ludzkiego już mniej, a przecież świat pozbawiony charakterystycznego dźwięku żółto-czarnych insektów jest przez wielu stawiany za synonim owej zagłady. To one bowiem odpowiadają za zapylanie roślin, które znajdują się w codziennej diecie człowieka, a bez których czeka go globalna klęska głodowa. W tym wypadku to be (pol. być) jest równoznaczne z bee (pol. pszczoła).
Za jednego z najwybitniejszych ontologów w historii filozofii uznaje się Martina Heideggera, którego fenomenologiczne podejście w badaniu bytu doprowadziło go w miejsce, gdzie nie sposób uciec od problemu związku natury z człowiekiem. Jego rozumowanie techniki jako procesu odkrywania, oparte na koncepcjach platońskich łączących je z epistemologią, wydaje się fundamentalnym krokiem w kierunku głęboko ekologicznym. „Tak więc to, co rozstrzygające w techne (gr. Τέχνη), nie tkwi bynajmniej w robocie i majsterce, w stosowaniu środków, lecz we wspomnianym odkrywaniu”[1]. Przedstawia koncepcję natury, jako pewnego rodzaju magazynu wykorzystywanego i eksploatowanego przez człowieka. Przeciwstawia sobie technikę odkrywającą naturę z nowoczesnymi środkami technicznymi, które tę naturę wyczerpują. Posiłkując się prostym przykładem, przeciwstawia sposób w jaki wykorzystywane jest drewno do ocieplenia pomieszczenia lub wyprodukowania tysięcznego stoliczka na kawę, który przeleży w magazynie Ikei niewiadomą ilość czasu.
„Trud chłopa nie wyzywa gleby. Siejąc ziarno sieje on zasiew na siły wzrostu i chroni rośnięcie” mówi Heidegger, aby po chwili dodać, że „uprawa ziemi jest teraz zmechanizowanym przemysłem spożywczym”[2].
Żyjemy w czasach, kiedy przestaliśmy dostrzegać byt w naturze, a rolę jej pasterza zamieniliśmy na pozycję tyrana, władcy, dyktatora, będącego ponad jej prawami. Obie role w zderzeniu ze sobą można ujrzeć, oglądając Krainę miodu Tamary Kotevskiej i Ljubomira Stefanova. Macedoński film dokumentalny i krajowy kandydat do Oskara 2020 za najlepszy film zagraniczny zbiera same pochlebne opinie wraz z pokaźną już sumą nagród i nominacji festiwalowych m. in. prestiżowe Sundance oraz warszawski Millenium Docs Against Gravity.
Filmowcy w poetyczny sposób obserwują losy ostatniej „zaklinaczki pszczół” mieszkającej w opustoszałej wiosce otoczonej górskimi szczytami i opiekującej się schorowaną matką, której stan wydaje się nie pozwalać nawet na świadomość obecności kamery. Hatidze zajmuje się zbieraniem miodu i pielęgnacją czegoś na wzór naturalnych uli ukrytych w kamiennych szczelinach. Widoczne na twarzy ślady użądleń są świadectwem jej doświadczenia, ale nie odbierają jej ani zapału w pracy, ani uroku. Ubrana na żółto niczym jej podopieczne, ze stylową zieloną chustą zawiązaną na głowie i symbolizującą nieustającą myśl o naturze śpiewa pszczołom wesołe piosenki. Gołymi rękoma sięga po plastry miodu oblepione chmarą skrzydlatych owadów – wchodzi z nimi w symbiozę.
Egzystencja w takim miejscu niesie ze sobą wiele wyrzeczeń, ale Hatidze nigdy nie przestaje być kobietą. Rozmowy z matką o jej adoratorach i pretendentach do ręki, uśmiechy wymieniane z mężczyznami na targu, zajmujący myśl problem koloru farby do włosów czy wspomniana wcześniej atrakcyjna garderoba stanowią na to dowód i uzmysławiają widzowi jak odmienne życie mogłaby wieść. Radość, którą emanuje wokół jest zaraźliwa. Jednocześnie nie dziwi, a z drugiej strony wyłania na światło dzienne smutną prawdę o jej przeszłości łatwość kontaktu z dziećmi i wejście z nimi w relację na równym poziomie.
Dzieci pojawiają się wraz z przybyciem nowego sąsiada, który od pierwszych dni zabiera się do przeobrażania chaty w gospodarstwo rolne, sprowadzając tu również swoje bydło i kury. Dotąd spokojną okolicę wypełnia hałas pracy, wrzaski najmłodszych i zwierząt przez nie udręczanych oraz rodzinne kłótnie, a początkowo ciepłe przyjęcie nie jest w stanie ukryć wrażenia zbliżającego się nieszczęścia. Kobieta chętnie dzieli się z nimi tajnikami produkcji miodu, bo „starczy dla wszystkich” z zastrzeżeniem, że zabierając zbyt dużo na raz, pszczoły przestaną pracować i zaatakują inne ule. Co robi mężczyzna z grupą rozpieszczonych – jak widać status materialny nie przeszkadza w rozwoju tej cechy człowieka – i agresywnych bachorów na karku, łatwo się domyślić. To on wcieli się w Heideggerowskiego technicznego tyrana i eksploatując ekosystem będzie z uporczywą zachłannością dążył do jego zniszczenia, po czym spakuje cały dobytek i odjedzie.
Kontrast między pielęgnacją a
agresją, między naturą a nowoczesnymi środkami jej uprzemysłowienia jest
zauważalny również w warstwie wizualnej. Film często rysuje takie
heterogeniczne obrazy, zestawiając biedną osadę w jej bezkresnym dążeniu do
przetrwania kolejnej zimy z przelatującymi nad szczytami gór samolotami, na
których pokładzie pasażerowie otwierają właśnie plastikowy pojemniczek z miodem
i przystępują do konsumpcji maślanego rogalika. Piękno macedońskich pejzaży,
niemal namacalna tekstura złocistego miodu wylewającego się z ekranu,
tenebrystyczne ujęcia wewnątrz chaty przy świetle świecy kreują świat
wystarczająco atrakcyjny dla widza, by zagłębił się w prezentowaną historię o
przemijaniu starego porządku.
Autorzy Krainy miodu zostawiają jednak promyk
nadziei, cień szansy. Wierzą w moc natury do autoregeneracji, która ma szansę
zaistnieć tylko wtedy, kiedy człowiek traktuje ją z szacunkiem. Może jeszcze
nie jesteśmy w punkcie bez powrotu. Może lekarstwem ludzkości na problem to
be jest po prostu bee.
Ocena: 7/10
[1] M. Heidegger, Pytanie o technikę, [w:] tegoż, Budować, mieszkać, myśleć : eseje wybrane, Warszawa: Wyd. Czytelnik, 1977, str. 232.
[2] Tamże, str. 233-234.