Przez zamknięte drzwi najlepiej patrzy się przez dziurkę od klucza. Jakkolwiek to zdanie nie oddaje w pełni istoty tak złożonego filmu, jakim jest The Lighthouse, to jest ono jedynym krótkim i spójnym podsumowaniem przy burzy uczuć, jaką w tym momencie przeżywam. Nowy film Eggersa ma bowiem w sobie coś z podglądania. Ciasny, kwadratowy kadr był dla mnie wąską szparą, przez którą mogłem obserwować tę kameralną, przepełnioną wilgocią i gęstą, jak dym z fajki, historię samotności i szaleństwa.
Cisza i ryk. Takie pierwsze wrażenie wywołuje na widzu The Lighthouse. Dwóch mężczyzn w milczeniu przypływa na wyspę statkiem, którego dziób rozbija głośno wzburzone fale. Na miejscu docelowym, podczas „rozgaszczania się” ciszę dwójki bohaterów raz po raz przerywa głośny niski dźwięk. Pierwszy dialog między Thomasem a Ephrainem nawiązuje się dopiero przy kolacji, podczas której w bezpośredni i szczery sposób Dafoe tłumaczy Pattinsonowi o panujących w latarni zasadach. Już po pierwszej interakcji można zauważyć, że to starzec będzie wydawał polecenia młodemu. Marynarz reaguje na polecenia półsłówkami, milczeniem, albo pomrukami pełnymi dezaprobaty. Przez najbliższe 4 tygodnie pracy na skalnej wyspie, oddalonej od lądu mężczyźni będą skazani na swoje towarzystwo i rozmowę, bądź jej brak…
Kryzys. Z początku szorstka relacja mistrz-uczeń przeradza się w bardziej koleżeńską. Kompani stają się sobie coraz bliższy, ale mimo wzajemnego dodawania otuchy nie mogą uciec od duszącej samotności. Trapiące okazuje się być również podskórne poczucie ciekawości. Postać Dafoe zabrania wchodzić Pattinsonowi na szczyt latarni. Zakaz rodzi pokusę, generuje w nim sprzeciw i niezdrową ciekawość. Ponadto Eggers fenomenalnie oddaje atmosferę izolacji. Specyficzna narracja nie pozwala stwierdzić widzowi, ile czasu upłynęło od rozpoczęcia nużącej wachty. Dni zlewają się w mglistą całość. Mężczyźni jeszcze nigdy nie byli tak nieodporni na łamiące ich słabości. Thom często sięga po alkohol, a Ephrain przeżywa kryzys męskości. Napięcie seksualne, nie mogące znaleźć ujścia, rozładowywane jest w mocnych (ale fantastycznie ogranych) scenach masturbacji, która bardziej przypomina brutalną czynność mechaniczną, niż dobrowolne zaspokojenie własnych potrzeb. „Gnijące” ciała i umysły powoli staczają się ku szaleństwu. Senne wizje wpędzają bohaterów w jeszcze większy marazm, który Eggers fenomenalnie przedstawia za pomocą różnych środków wyrazu. Poza niekonwencjonalną narracją, oniryczne sceny zapierają dech w piersiach. Brak zdolności rozróżniania prawdy od zwid udziela się również widzowi. Wizualnie radykalne wydają się być, wręcz teledyskowe, przyspieszone sekwencje picia alkoholu i hulaszczego tańca, ale w tym konkretnym przypadku wygląda to fantastycznie. Reżyser mistrzowsko hipnotyzuje postaci oraz widzów dźwiękiem, słowem i obrazem.
Nie chciałbym narzucać pewnych ścieżek interpretacyjnych, bo jest ich tu naprawdę nieskończona ilość i mogą one spokojnie koegzystować ze sobą. Kluczem może, ale nie musi być jedynie prometejski motyw mitologiczny. Eggers szanuje widza, nie narzuca jedynej słusznej drogi, ale pozwala rozgryzać te historię na wiele różnych sposobów.
Duet. A konkretnie dwa. Pattinson i Dafoe. Więź pełna milczenia i podskórnej nieufności. Mężczyźni spędzając ze sobą czas podglądają się nawzajem. W ukryciu badają swoje czyny przez „wąską dziurkę od klucza”. W rozmowach często pojawia się motyw zaufania, którego moim zdaniem nie ma między latarnikami. Te partie brawurowo zagrali Dafoe i Pattinson. Ten drugi z każdą kolejną rolą udowadnia, że jest jednym z najzdolniejszych, młodych aktorów swojego pokolenia. Drugi duet to Eggers i Blaschke. Warstwa wizualna tego filmu jest tak spójna z fabularną. Kwadratowy format dał możliwość operatorowi komponowania zamkniętych i „ciasnych” ujęć. Fantastyczna gra światła uwydatnia monumentalizm obiektów i eksponuje nawet najmniejsze zmarszczki na twarzach bohaterów, pozwala zobaczyć każdy szczegół ekspresji aktorskiej.
Lighthouse to intensywne i klimatyczne kino , które wymyka się klasycznym ramom gatunku horroru. Dzieło Eggersa to bardziej to surrealistyczny i oniryczny thriller psychologiczny przedstawiające różne spektra wymiarów samotności i jej skutki. Powolne niszczenie ciała, duszy, aż po kompletny obłęd. Co bardzo ważne, mimo mocnych bodźców wysyłanych w stronę widza, wciąż można czerpać przyjemność z seansu i… dobrze się na nim bawić. Jednym z najistotniejszych czynników oceny filmu, jest czy obraz zostawił mnie w przyjemnym stanie niewiedzy i chęci zbliżenia się do źródła prawdy. The Lighthouse Roberta Eggersa zrobiło to wzorcowo!
Comments (2)