Filmy pokroju Włoskich wakacji (Made in Italy) mogą i powinny zapewniać orzeźwiający powiew letniej przygody, której tak bardzo nam wszystkim brakuje w ciężkich czasach, kiedy każda podróż wiąże się z ryzykiem, a długoterminowe plany mogą okazać się nierealne. Najpotężniejsze argumenty stojące więc za reklamą tego powierzchownego dzieła, czyli zapierające dech w piersiach widoki toskańskich wzgórz i romantyczna atmosfera miejskich alejek, mogłyby przechylić szalę zwycięstwa na korzyść reżyserskiego debiutu James D’Arcy’ego. Wypadają niestety blado, nie tylko w porównaniu z faktycznym pejzażem wiejskich okolic Pienzy, ale z innymi produktami przemysłu filmowego osadzonymi w tymże rejonie Italii.
Przedmiotem zainteresowania fabuły jest wieź ojca (Liam Neeson) z synem (Micheál Richardson), którzy dzielą wspólną traumę, ucieleśnioną w postaci rustykalnej willi. Kiedy młody Jack przymierza się do odkupienia londyńskiej galerii sztuki od swojej, już niedługo, byłej żony, namawia Roberta na podróż do Włoch w celu odnowienia rodzinnej posiadłości i wystawienia jej na sprzedaż. Cała operacja oczywiście przekształca się z biegiem czasu w duchową ścieżkę w głąb wspomnień z dzieciństwa i zmarłej tragicznie matki, a w miarę, jak idyllicznie położona rezydencja nabiera kształtów i kolorów, relacje rodzinne również wydają się poprawiać. Historia opowiedziana setki razy, której gwarantowany sukces jest na tyle wdzięczny, że powinien prowokować artystę do podjęcia choćby drobnego ryzyka formalnego.
I tutaj pojawia się problem. Włoskie wakacje są do bólu przewidywalne w swej treści, ale przede wszystkim są do bólu nijakie estetycznie, czego wybaczać w debiucie nie mam zamiaru. Urocze widoki Toskanii wykorzystane zostały machinalnie, jako krótkie pocztówki, nienacechowane jakimkolwiek ładunkiem emocjonalnym, nie wymagając już od nich treści filozoficznych. Natura nie została zresztą przedstawiona w specjalnie atrakcyjny dla oka sposób. Temu brakowi wizji wtóruje bezmyślnie postać Roberta, opowiadając o cudownej centralnej kompozycji znajdującej się za jego plecami, zamkniętej przez cyprysy po obu stronach. Kto, do cholery, chce zamykać kompozycję toskańskich pejzaży?
Brytyjska produkcja ciągnie za sobą stęchły zapach niskobudżetowych telewizyjnych manier, chwilami przeobrażając się w kolejne odcinki seriali kierowanych do stereotypowych gospodyń domowych – kuchenne i domowe rewolucje. Humor funkcjonuje na równie niskim poziomie i oscyluje w granicach rozmów o Tinderze, mylenia imion kochanek i przewracania się o krzesła, z czym wiąże się najbardziej cliché wprowadzenie kobiecej postaci w filmie, jakiego miałem okazję doświadczyć od wielu lat. Otóż główny bohater, czytając kartę dań wystawioną przed restauracją, potyka się, upada i nokautuje po drodze kilka mebli. Kamera w tym momencie przyjmuje jego punkt widzenia, a z kadru wypełnionego przeraźliwie białym światłem wyłania się ona, niczym anioł z niebios. Zabrakło już tylko ‘Cambio dolor’ w tle. Żarty będą śmieszyć najprawdopodobniej jedynie fanów polskiego kabaretu.
Dźwięki niediegetyczne i muzyka są głównymi narzędziami, z których Darcy korzysta w celu wzmocnienia reakcji i pobudzenia do pracy empatii widza. Robi to notorycznie i bezwstydnie. Chwilami chciałoby się uwierzyć, że robi to dla zabawy, kręcąc swego rodzaju pastisz. Śmiej się więc, gdy leci wakacyjna piosenka, płacz, gdy smutnie pobrzmiewa orkiestra ze stocku, a na ekranie równie smutny bohater ogląda smutne obrazki, oraz podnieś się na duchu, kiedy dron wzlatuje w górę i muzyka zaczyna nabierać skoczniejszego tempa.
Największym i chyba jedynym plusem Włoskich wakacji jest aktorski występ Lindsay Duncan w roli agentki nieruchomości, pomagającej sprzedać willę i sprowadzającej kolejnych potencjalnych kupców w sidła rodzinnej pułapki, bowiem od początku staje się jasne, że Robert domu nie sprzeda. Duncan ma szczęście do wycieczek w te zakątki Półwyspu Apenińskiego. Grała przecież drugoplanową rolę u boku Diane Lane w Pod słońcem Toskanii (Under the Tuscan Sun) w 2003 roku.
Kiedy w odświeżonych czterech ścianach pojawia się para, jawnie parodiująca styl życia instagramowych influenserów i amerykańskich preppy, która gotowa jest wyłożyć pieniądze na stół, ale swoim zachowaniem okazują brak szacunku dla historii starych murów, Robert wyprasza ich, posiłkując się wulgarnym słownictwem. Całą sytuację kwituje stanowczo: „Nie sprzedam tego domu złodziejom kultury”. Takim przestępcą jest także D’Arcy, który garściami bierze z Toskanii to, co najlepsze, ale nie daje wiele w zamian, poza przypływem gotówki i reklamą regionu, który tej reklamy raczej nie potrzebuje. Bezbarwny, mdły debiut.
Ocena: 3.5/10