Kiedy wyszłam z tego filmu, byłam w strzępkach. Czułam się poszatkowana do tego stopnia, że śmiało mogę powiedzieć, że był ze mnie nie najgorszy materiał na patchwork.
Żelazny most jest pierwszym pełnometrażowym filmem Moniki Jordan-Młodzianowskiej. Reżyserka debiutowała już wcześniej krótkometrażową produkcją fabularną Wielkanoc powstałą w ramach programu 30 minut. Na swoim koncie ma kilka etiud fabularnych i dokumentalnych. Jej największe dzieło przedstawia trudną relację trojga ludzi podzielonych między wnętrze ziemi i jej skorupę. Opowiada o tragedii, ciężkich decyzjach, skomplikowanych związkach, kompromisie i bezkompromisowości.
Śląsk – właśnie tutaj przenosi nas reżyserka. Przedstawia trójkę bohaterów, których łączy przyjaźń i kłamstwo. Akcja oparta jest na tragedii mającej miejsce w kopalni, w której pracują główni bohaterowie. Zawala się jeden z tuneli. Ewakuacja zostaje podjęta szybko, a dzięki skrupulatności ratowników udaje się wyprowadzić wszystkich. Okazuje się jednak, że brakuje jednego członka, męża głównej bohaterki, którego nikt od czasu wejścia do tunelu nie widział.
Fabuła filmu wydaje się nieskomplikowana, jednak jej przedstawienie napawa wątpliwościami. Na początku zostałam rzucona w środek historii, dziejącej się w określonej prędkości. Zderzam się z warkoczem czasowym, który składa się z teraźniejszości i gwałtownych retrospekcji. Postacie ciągną mnie za rękę już w pierwszej scenie, abym nadążyła nad akcją, która zaczęła się dosłownie przed sekundą. Przestrzenie pokazywane są dynamicznie, przez chwilę widzę mieszkanie jednego z bohaterów, zaraz wnętrze jego auta, parking, sklep, wzgórze za miastem, polanę w lesie i kopalnię. Za dużo informacji jak na chwilę trwania filmu. Wmawiam sobie, że oglądam odłamki mozaiki, tworzące jakąś jeszcze nieznaną mi całość.
Składam fakty, jednak mimo przejętej gry aktorskiej i wszechobecnego poruszenia, które wnioskuję tylko z intuicji, to wcale tego nie czuję. Brakuje mi napięcia, adrenaliny, zaaferowania. Nastaje tandetna serialowość. Maluje się przede mną pikantny romans pomiędzy żoną a przyjacielem jej męża. Ten fakt mnie nieco obrzydza. Im więcej scen “miłości” muszę oglądać, tym mi gorzej. Ekran kinowy przesiąknięty jest niebytem jednego z głównych bohaterów, z którym zaczynam się powoli solidaryzować. Niecierpliwię się, bo nie wiem nawet, czy przeżył.
Głębsze emocje zaczynają uruchamiać się we mnie dopiero pod koniec filmu. Reżyserka zarezerwowała specjalny moment na uczuciowość, by ten mentlik w końcu pozbierać. Ostatnia scena, sprawia, że łzy ciekną mi po policzku. Samoistnie pojawiają się przemyślenia dające coś więcej niż tylko wir niezrozumiałych zdań. Uwierają mnie w łydki, pięty, strzykają gdzieś w kręgosłupie.
Monika Jordan-Młodzianowska pokazała inny wymiar tragedii. Skupiła się na tym, co dzieje się na powierzchni. Chaos, niewiedza, powietrze do cna przesiąknięte zamieszaniem – może to stąd ten fabularny pośpiech. Kapsuła została spuszczona do podziemi, gdzie powoli niczym z balonowej bańki zaczął ulatniać się smutek.
O tym filmie warto myśleć i warto go również obejrzeć, jednak weź ze sobą butelkę wody i trochę cierpliwości, bo tą historię o utracie i znikaniu ogląda się po prostu niesprawiedliwie ciężko.