Clara i Irène (w ich rolach genialne Maria Callina Brandenburg i Noée Abita) poznają się na obozie wypoczynkowym organizowanym dla osób ciężko chorych w ramach terapii po odbytym leczeniu. Obie mają 17 lat i zupełnie różne charaktery. Mimo to bardzo szybko nawiązuje się między nimi bliska relacja. Przebojowa i pełna życia Irène proponuje cichej i nieśmiałej Clarze wspólne spędzenie wakacji i wyrwanie się z rutyny codzienności i ciężaru traumatycznych doświadczeń. Dziewczyny uciekają na jedną z sycylijskich wysp, gdzie w ciepłym słońcu, wśród morskich fal oddadzą się w pełni niezobowiązującemu odpoczynkowi, realizowanemu na wyłącznie własnych warunkach.
Wspólna podróż Clary i Irène to terapeutyczna droga, na końcu której czeka odkrycie samych siebie. Dziewczyny dzieląc się swoimi doświadczeniami, poglądami na życie, poczuciem humoru będą uczyć się od siebie nawzajem tego, kim są i kim mogą być. Z biegiem wspólnego czasu zaczną zmieniać się i ewoluować, dojrzewać i rozkwitać. Clara zacznie się otwierać, powoli odchodząc od książek w stronę kontaktu z ludźmi, zabawy i pierwszych seksualnych doznań. Z kolei Irène zacznie odkrywać w sobie uczucia, którym wcześniej nie dawała dojść do głosu. Przede wszystkim otworzy się na samą siebie, pozwalając sobie przeżyć wewnętrzne traumy i zmierzyć z wypełniającymi ją niepewnością i strachem.
Film Carla Sironi jest cichy, pozbawiony niepotrzebnych ozdobników, które mogłyby rozpraszać od tego, co w filmie istotne. Muzyka wkrada się do filmu na chwilę, nie oddaje emocji, ale służy raczej zarysowaniu tła wakacyjnej sielanki. Dialogi są oszczędne. To, co najważniejsze reżyser przemyca między słowami, w chwilach błogiej ciszy lub w wymienianych spojrzeniach. Te zdają się wyrażać niewyrażalne. Dają szansę widzowi, by zaglądnąć w dusze bohaterek i to jak pięknie stanowią one dla siebie wzajemnie azyl od trosk zewnętrznego świata.
Czytałem dziś rano recenzję My summer with Irène, gdzie zsrzucono filmowi, że prowadzi swoje bohaterki donikąd. Jeszcze kilka tygodni temu może i przyznałbym krytykowi rację. Jednak dziś rozumiem, że liczy się droga, a nie cel. Reżyser nie chciał dać nam odpowiedzi na pytanie, jak wyjść z traum. Chciał opowiedzieć ciepłą historię, która może, ale powtórzę, może stanowić punkt wyjściowy do odnalezienia nie tylko siebie, ale również zaspokojenia wewnętrznych demonów, z którymi życie każe nam się niespodziewanie (często niezawinienie) mierzyć. W mojej opinii ta francusko-włoska koprodukcja wypada bardzo dobrze na tle często banalnych historii o nastolatkach. To nie jest opowieść spod znaku coming-of-age, to opowieść spod znaku coming-of-fear. Życzę filmowi by odnalazł w Polsce swojego dystrybutora.