Pełne trybuny, głośny doping, oświetlenie, murawa – nowy wrocławski stadion miejski od środka wygląda świetnie, po europejsku. Szkoda tylko, że nasi piłkarze nie zasługują na taki obiekt i na takich kibiców.
Byłem na pierwszym meczu Śląska z Lechią Gdańsk, na nowym stadionie, 28 października. I mam mieszane uczucia. Pozytywnie mogę wypowiedzieć się na temat wyglądu (od środka, bo od zewnątrz to niestety szara szmata naciągnięta na betonowy stelaż) i atmosfery podczas meczu – kibice byli świetni, a Młyn, oprócz tego, że głośny, to jeszcze niesamowicie wyglądał, machając szalikami.
Negatywnie napiszę o samym spotkaniu. Poziom: miejscami naprawdę żenujący, wywołujący depresję w mniej odpornych psychicznie widzach. Macie czasem wrażenie, że piłkarze polskiej ekstraklasy wybijają piłkę byle dalej od swojej bramki, że się nie starają, grają na oślep,? W meczu z Lechią było takich momentów mnóstwo. Gol strzelony przez Voskampa? Można powiedzieć, że przypadkowy.
Co jeszcze mi się nie podobało? Ano to, że mimo urody wnętrza stadionu, nie jestem przekonany co do bezpieczeństwa w razie ewakuacji. Schody pomiędzy kolejnymi sektorami są bardzo wąskie (mogłyby być szersze, ale – wiadomo – kosztem krzesełek, a na to nie można było pozwolić!). Trudno przecisnąć się też przez kładki prowadzące na teren stadionu – przed i po meczu trzeba było dreptać z kilkutysięcznym tłumem jak pingwiny cesarskie.
Bądź co bądź, warto było się wybrać dla samej atmosfery, emocji. No bo raczej rzadko trafia się okazja, żeby pośpiewać z 40 tysiącami ludzi „Hej, Śląsk!” i zrobić z tymiż meksykańską falę. Całość wydarzenia oceniam jednak jako przerost (nie do końca dorobionej) formy nad treścią. Oj, przydałoby się nad tą treścią popracować, przydało.