Ostatnie lata kariery Paula Thomasa Andersona z pewnością miały dla niego mocno słodko-kwaśny posmak. Po entuzjastycznie przyjętym przez krytyków i widzów ,,Aż poleje się krew” (to w 2007 roku na poważnie zaczęto o nim mówić jako o Kubricku naszych czasów), nadszedł okres kina mniej przystępnego, do którego widownia zaczęła mieć coraz bardziej ambiwalentny stosunek. Dość rzec, że na nakręcenie następnego filmu, ,,Mistrza”, Amerykanin musiał szukać funduszy przez parę lat, zaś ,,Wada Ukryta”, pełna hipisowskiego szaleństwa i fabularnej nonszalancji odrzuciła wielu widzów. W ,,Nici widmo” reżyser powraca nie tylko do kina łatwiejszego w odbiorze, ale jednocześnie rezygnuje ze stylistycznego szaleństwa na rzecz formalnej dyscypliny.
,,Nić widmo” to zdecydowanie jeden z najbardziej eleganckich filmów, jakie powstały w ciagu ostatnich lat. Nie chodzi tu tylko o postać Reynoldsa Woodcocka (Daniel Day-Lewis, którego Anthony Lane celnie nazwał go ,,Federerem filmu”), który jest przecież projektantem mody, ale też o warstwę wizualną i dźwiękową. Reżyser po raz drugi w karierze (po dokumentalnym ,,Junun”) wcielił się również w rolę operatora, choć ciężko wyczuć w filmie jakąkolwiek debiutancką niedojrzałość. Jednak prawdziwą siłą filmu Andersona jest soundtrack autorstwa Jonny’ego Greenwooda. Obaj artyści współpracowali już przy ,,Aż poleje się krew”, ,,Mistrzu” oraz ,,Wadzie ukrytej”, w których Brytyjczyk mógł popuścić wodzę swoim audiofilskim fantazjom i erudycji. Jednak praca przy ,,Nici widmo” stanowi zupełnie nowy krok w jego karierze kompozytorskiej. Ścieżka dźwiękowa nagrana przy udziale sześćdziesięcioosobowej London Contemporary Orchestra to dzieło, którego skala zdecydowanie przerasta poprzednie soundtracki, które popełnił Greenwood. Jak gitarzysta Radiohead przyznawał, za jego główną inspirację służyły mu interpretacje Bacha w wykonaniu Glenna Goulda. Może i brzmi to dosyć pretensjonalnie, ale z pewnością znakomicie sprawdza się na ekranie.
Na początku ,,Nici” Woodcock mówi: ,,Nie mogę rozpocząć dnia od konfrontacji”, choć zapewne najlepiej, żeby do konfrontacji nie dochodziło w żadnym momencie jego codziennej rutyny. Anderson przekuwa tę maniakalną wolę kontroli swojego bohatera nad własnym życiem w źródło humoru, który niespodziewanie pojawia się w pełnych napięcia scenach. Swoją nową muzę poznaje w prowincjonalnej kawiarni. Z przeciągniętą do maksimum pewnością siebie zamawia u Almy (Vicky Krieps) śniadanie (według niektórych jest to najdłuższe zamówienie w historii kina), by płynnie przejść do zaproszenia na kolację. Za tą ofertą skrywa się jednocześnie otwarcie wrót do świata, który okazuje się polem minowym małostkowości i enigmatycznej gry uczuciami. Dla dziewczyny jest to jednocześnie wkroczenie w zgiełk i anonimowość londyńskiej metropolii. Jej zagubienie i niedopasowanie w całej sytuacji jest świetnie podkreślone przez mocny akcent bohaterki. W jednej z kluczowych scen kompletnie nie jest w stanie pokonać językowej bariery, przez co złość pozostaje jej wyrazić jedynie poprzez serię westchnień i nerwowej gestykulacji. Jest w ,,Nici” nuta histerii, mocno w duchu von Triera czy Bergmana. Nieco odleglejszym skojarzeniem może byc również ,,mother!”, bowiem obie fabuły skupiają się na mężczyznach-artystach, którzy próbują dominować partnerki w obrębie wspólnego życia. Jednak reżysera ,,Magnolii” różni od Aronofsky’ego to, że potrafi zrezygnować z reżyserskiej ekwilibrystyki na rzecz znacznie większej stylistycznej samokontroli. No i też relacja pomiędzy dominującym a dominowanym stale się zmienia, pokazując, że Woodcock być może nie jest takim twardzielem, na jakiego chciałby wyglądać.
Niech za dowód reżyserskiego mistrzostwa świadczy fakt, że Anderson nie tylko potrafi w poruszający sposób opowiedzieć historię miłosną na przestrzeni ponad dwóch godzin, ale że robi to używając raptem trzech postaci. Pomiędzy trójką postaci graną przez trio Daniel Day-Lewis – Vicky Krieps – Lesley Manville wciąż iskrzy, a od klaustrofobicznego napięcia robi się widzowi duszno. Ostatnio taki efekt wewnątrz jednego budynku udało się osiągnąć chyba tylko Pablo Larrainowi w ,,Jackie”. Woodcock żyje w wieży z kości słoniowej – jego kariera projektanta służy mu do spełnienia swoich ambicji, ale jednocześnie staje się ona formą ucieczki od zewnętrznego świata. Jego pasja i pozycja umożliwiają prowadzenie w pełni kontrolowanego, pozbawionego ryzyka życia. Nie chce się kiedykolwiek żenić: z jednej strony stanowi to wolę pozostania niezależnym, a z drugiej można to odczytać jako strach przed otwarciem na innych. Choć opinia artysty wśród projektantów mody definiuje jego sukces, to ludzie za bardzo Woodcocka nie obchodzą. Jego dom zamieszkany jest przez anonimowe krawcowe i służące, a jedyną osobą, którą ceni, jest jego siostra, Cyril. ,,Cyril ma zawsze rację” słyszymy od protagonisty, i raczej nikomu nie przychodzi tej tezy kwestionować.
W jednej z kluczowych scen, w której Anderson cudownie miesza powagę z humorem, Alma mówi Reynoldsowi, że jej życie sprowadza się do czekania na moment, w którym on się jej pozbędzie. W oczach widza wydawać się ona może bowiem jedynie jedną z wielu kobiet, które pojawiają się i znikają w życiu protagonisty. Ciekawy jest też sposób ukazania relacji pomiędzy dwójką bohaterów: pozbawiony większych uniesień romans, przedstawiony z subtelnymi niedopowiedzeniami (kamera zostaje po drugiej stronie drzwi, gdy dwójka kochanków wkracza do sypialni), ewoluuje na ekranie w dużo intensywniejsze uczucie.
Brzmi banalnie, ale jest w tej, momentami podszytej masochizmem, rozgrywce sporo filmowego dobra. Okazuje się bowiem, że nie jest to jedynie historia miłości, ale także walki o dominację, w której pojęcia uczuć i władzy, a także aktu kreacji i zniszczenia, zostają niebezpiecznie zatarte. Reynolds wyczuwając ten konflikt stwierdza wręcz: ,,W tym domu unosi się zapach cichej śmierci.” ,,Nić widmo” to film, który z uporem orbituje wokół poszukiwania nadziei w świecie zdominowanym przez samotność i niespełnienie.
Ocena: 10/10