Powiało świeżością! Dramat biograficzny, na dodatek sportowy, z dużą dozą humoru zamiast patetycznie powiewającej na wietrze flagi amerykańskiej. Komu jak komu, ale Tonyi Harding nie sposób było wystawić pomnika przeciętnego i bez polotu. Łyżwiarka-skandalistka była i nadal pozostaje personą charakterną, co duetowi Craig Gillespie (reżyser) i Steven Rogers (scenarzysta) ze smakiem i lekkością udało się ukazać na ekranie. Jednocześnie „I, Tonya”, tam gdzie to niezbędne, uderza w tony poważniejsze, które okazują się niezwykle emocjonalne, a nawet potęgujące napięcie. Dzięki odpowiedniemu wyważeniu tego, co atmosferę zagęszcza i rozluźnia, powstała produkcja bezpretensjonalna i prawdopodobnie jedyna w swoim rodzaju, do której z przyjemnością, ale i wzruszeniem będzie można powracać w każdym kolejnym sezonie łyżwiarskim i nie tylko.
Tonya Harding, znana przede wszystkim dzięki tytułowi pierwszej Amerykanki, której w ramach zawodów udało się wykonać potrójnego axla, ale również za sprawą niechlubnego uwikłania w napaść na koleżankę po fachu, nie miała łatwego życia. Bo też która bohaterka filmowej biografii miała? „Tonya” jednakowoż nie tylko odsłania kolejne etapy kariery i skomplikowanego życia prywatnego Harding, ale niejako oddaje łyżwiarce sprawiedliwość. Na samym początku filmu słyszymy stylizowaną na dokumentalną wypowiedź trenerki: „Tonyę można było kochać lub nienawidzić. Tak jak Amerykę. Tonya była ucieleśnieniem Ameryki.”. Odnoszę wrażenie, że z chwilą opuszczenia sali kinowej, większość rodaków Harding mogło diametralnie zmienić zdanie na jej temat. I to na lepsze. Bo choć filmowa Tonya nie grzeszy manierami i za niektóre z błędów młodości nie ma prawa obwiniać nikogo innego, wyłącznie siebie, do upadku nie doprowadziła się na własne życzenie. Jak to zazwyczaj bywa, w przykrym końcu bohaterki miały udział najbliższe jej osoby: nieczuła matka i zapatrzony w siebie były mąż.
Zarówno duet Margot Robbie i Allison Janney, jak i Robbie i Sebastian Stan, sprawiają, że na ekranie eksplodują aktorskie fajerwerki. 27-letnia Australijka z temperamentem i bez cienia fałszu przeistacza się na oczach widzów z blond piękności w bezkompromisową wojowniczkę o własne szczęście. Ale jej Tonya nie tylko klnie jak szewc i tłucze się na kwaśne jabłko z mężem. Ponieważ film rehabilituje nieco wizerunek Harding, są też momenty, w których Margot spuszcza z tonu, a wtedy ekranowa Tonya zaczyna przemawiać łamiącym się głosem i widz wie już doskonale, że mimo wszystko kibicuje tej zagubionej dziewczynie, która trochę po omacku poszukuje sensu swojej egzystencji. Jednowymiarowy charakter postaci buduje z kolei Allison Janney. Matka Tonyi – LaVona, to kobieta przesiąknięta złem do szpiku kości. Mimo tego, nie wzbudza negatywnych emocji. Janney, która za kilka dni najprawdopodobniej dołączy do grona laureatek Oscara, skupia wokół swojej bohaterki główną oś humorystyczną filmu. To zabieg stary jak samo kino, a wciąż działa. Śmiejemy się z nieszczęścia, ale skoro zostało ono zaserwowane w takiej postaci, nie koniecznie mamy w związku z tym wyrzuty sumienia.
Poza dwoma nominacjami aktorskimi (rzecz jasna dla Allison Janney i Margot Robbie), „I, Tonya” została wyróżniona także pod kątem technicznym, a mianowicie obok między innymi „Baby Drivera” i „Dunkierki” zawalczy w niedzielę o statuetkę w kategorii montaż. W porównaniu z tradycyjnym relacjonowaniem przejazdów w łyżwiarstwie figurowym, gdzie na ekranach telewizorów każdy skok i piruet śledzą kamery zza bandy, programy artystyczne w „Tonyi” ukazane są z perspektywy operatora, który towarzyszył Robbie lub jej kaskaderce na lodzie. Stąd zdjęcia obfitują w zbliżenia i wirowania wokół bohaterki, ale w głowie może się zakręcić nie przez wzgląd na tempo, a w chwili, gdy uświadomimy sobie, że to przecież nie Margot szybuje co kilkanaście sekund metr nad taflą. Montaż wymagał zatem pracy podwójnej: umiejętnego ukazania płynnych przejść pomiędzy kolejnymi elementami programów oraz sprytnego, a przede wszystkim naturalnego połączenia materiału nagranego z uczestnictwem aktorki i bez niej.
Jeśli czegoś w „I, Tonya” zabrakło, to jedynie nieco dobitniejszego podkreślenia, z jak ogromnym poświęceniem natury fizycznej wiąże się uprawianie łyżwiarstwa figurowego. Tonya Harding została w filmie wykreowana niemal na boginię lodowiska, bo oto ani kontuzje ani niewystarczający poziom kondycji stawały jej na przeszkodzie, a złośliwość rzeczy martwych – a to pęknięte sznurowadło, a to źle sklejona łyżwa. Z drugiej strony, poruszony został temat niesprawiedliwości, która dotknęła zawodniczkę ze względu na środowisko z którego pochodziła, nieważne bowiem ile obrotów i w jakim stylu wykona, jeśli po zejściu z tafli nie jest w stanie zbudować przykładnej amerykańskiej rodziny, nie ma szans na najwyższe stopnie podium. Komediodramat z naciskiem na „komedio-” w formie i „-dramat” w refleksji. Biografia na miarę XXI wieku i samej Harding.
Ocena: 8/10