Siódmego kwietnia około godziny 19.30 na ulicy Grabiszyńskiej we Wrocławiu przeszedł potężny front. Ściany kamienic drżały, w pobliskim LO XVII regały w bibliotece niebezpiecznie się przechylały, a tramwaje na przystanku zatrzymywały się dosłownie na sekundy. Mało brakowało, a z klubu Firlej nie zostałoby wiele. Tamtego wieczoru w tym przybytku zapanowało metalowe szaleństwo. Na scenie zagrali Andromeda Space Ritual, MuN i Stoned Jesus.
Przed pójściem na to wydarzenie w głowie tliło mi się jedno pytanie: czy będzie tak dobrze, jak bym chciał?. Wszak 5.04 gruchnęła wiadomość, że Somali Yacht Club, który miał towarzyszyć Stoned Jesus na trasie po Polsce nie otrzymał pozwolenia na wjazd do naszego kraju (oba zespoły pochodzą z Ukrainy), a w jego zastępstwo pojawi się polski, dotychczas nieznany mi Andromeda Space Ritual. Ta wątpliwość trzymała się we mnie jeszcze podczas siedzenia w barze w klubie i oczekiwałem z kuflem w dłoni na pierwsze dźwięki ze sceny. Jak szybko one nadeszły, tak wątpliwość zniknęła. Uciekła w popłochu. Na scenie jako pierwsi pojawili się panowie z Andromeda Space Ritual.
I idealnie wykorzystali szansę daną przez los do pokazania się. Ich ponad 50-minutowy występ wspaniale wprowadził widzów w nastrój. Bez wokalu, tylko pięknie brzmiące instrumenty. Gitara, bas perkusja i klawisze. Największym zaskoczeniem dla mnie było niesamowite wykorzystanie keyboardu, który spinał każdy kawałek, dawał możliwość szaleństwa na wyższych rejestrach gitarze. Bardzo cenię utwory, w których słychać, że każdy dźwięk jest przemyślany, artyści idealnie zgrywają się ze sobą, tworząc przyjemny w odbiorze muzyczny monument.
Jako drugi na scenie pojawił się MuN, który nie potraktował słuchaczy tak spokojnie, jak swój poprzednik. Mocne brzmienie, ostry wokal, towarzyszyły w zasadzie od pierwszych minut ich pojawienia się przed widownią. Sam wokalista jednak za dużo do roboty nie miał, bo to był czas dla instrumentalistów, którzy mając do swojej dyspozycji tylko trzy (gitara, bas i bębny) uderzali mocą. Klub Firlej sprawdził się idealnie do tego typu koncertu. MuN w ponad godzinę dał popis swoich umiejętności, a fani po ich występie byli rozgrzani do czerwoności, wręcz kipieli od stone-metalowego szaleństwa.
https://www.youtube.com/watch?v=EQRRzyhfkSU
Na tak „przygotowanych” widzów wszedł Stoned Jesus. Ukraińskie trio odpaliło petardę już na samym wstępie, narzucając astronomiczne tempo i natężenie dźwięku, którego w żadnym momencie nie zredukowało. Zagrali swoje najbardziej znane kawałki, ale też kilka z nadchodzącej płyty. Wszystkie brzmiały świetnie, mocno. Szczególnie zapadł mi w pamięć utwór Electric Mistress, który mimo, że trwa prawie 10 minut, był tak zgrabnie zagrany, że tego upływającego czasu nie sposób było wyczuć. Sam występ skończyli monumentalnym, trwającym prawie 15 minut I’m the Mountain, który jest prawdopodobnie największym osiągnięciem tego zespołu, a zaśpiewany został przez zgromadzoną publikę. Przy wyjściu z koncertu miałem wrażenie lekkiego ogłuszenia, ale na pewno czułem się zmiażdżony. Wgnieciony w ziemię mocą, basem wydobywającym się ze wzmacniaczy, ciężkich uderzeń perkusji, gitarami przesterowanymi do granic możliwości. Wszyscy artyści dali pokaz tego, jak stone metal brzmień powinien. Wspaniale spędzony sobotni wieczór.