„Nie jestem czarownicą” to ciekawe, nasycone współczesną postkolonialną i feministyczną myślą, kino. Rzadko dostajemy obrazy z afrykańskiego kontynentu, a jeszcze rzadziej jest to spojrzenie pozbawione romantyzowania i lukrowania miejsca targanego przecież problemami ekonomicznymi i strukturalnymi. Rungano Nyoni odczarowuje tę wizję, i bierze na warsztat bigoterię rządzącą zambijskim społeczeństwem. Jak na debiutantkę robi to z dużym wyczuciem stylistycznym, przeplatając dwie, wydawałoby się niepasujące do siebie, konwencje. Pierwsza z nich to realizm magiczny, który widz może znać choćby z nagrodzonego na Nowych Horyzontach „Białym Cieniem”, a z drugiej seidlowska z ducha ironia.
Shula („wykorzeniona”) zostaje oskarżona o bycie czarownicą. Zabobony biorą górę nad rozsądkiem, i ośmioletnia dziewczynka zostaje wysłana do specjalnego obozu, w którym trzymane są kobiety takie jak ona. Wszystkie „wiedźmy” zostają spętane wstążkami, których przecięcie grozi im odrzuceniem i plemiennym wykluczeniem. Metafora to dosyć prosta, ale wizualnie urzekająca i skądś już znana: tak jak w filmach kostiumowych Jamesa Ivory’ego dostajemy obrazy kobiet wtłaczanych w gorsety, tak w filmie Nyoni jest to skrawek materiału, który nie powinien niby stanowić żadnego ograniczenia. Można jednak tę przenośnie rozebrać jeszcze bardziej: o ile w gorsecie możemy zobaczyć ograniczenia społeczne, represję naturalnych odruchów i sztywne reguły konwenansów wyższej klasy, o tyle za wstążką kryje się podporządkowanie kobiet męskiej, konserwatywnej władzy. A jeszcze bardziej dociekliwi potraktować to mogą jako odniesienie do „Białej wstążki” Michaela Hanekego, którego twórczość Nyoni określiła jako „swoją szkołę filmową”.
Nad Shulą prywatną opiekę roztacza minister turystyki, Pan Banda (Henry BJ Phiri). Zabiera ją z obozu na swoiste tourneé po wioskach, urzędach i programach telewizyjnych, by ta wymierzała boską sprawiedliwość i znosiła mu przysłowiowe złote jaja. Czarownica przybiera więc siłą rzeczy pozycję celebrytki (jeden z przykładów dziwacznych zderzeń pomiędzy technologią a tradycją, których w filmie Nyoni jest sporo). Gdy podczas talk-show prowadzący sugeruje Bandzie, że Shula może być po prostu zwykłą dziewczynką, ten reaguje grobową ciszą.
Dzieło brytyjskiej reżyserki, tak jak wspomniałem we wstępie, mocno czerpie ze współczesnej myśli, która szybko zostaje zderzona z konserwatywnym betonem zambijskich realiów. Nie bardzo jest tu miejsce na sympatię dla bohaterów poza samą protagonistką. Taki film byłby dosyć gorzką pigułką do przełknięcia, gdyby nie wisielczy, kojarzący się trochę z twórczością Yorgosa Lanthimosa, humor, którego nie brakuje Nyoni. Do tego jej reżyserska ręka nie boi się odważnych ruchów, tak jak choćby w finałowej scenie, gdy zasuwa nam Vivaldiego stojącego w zupełnym kontrapunkcie do wydarzeń przedstawianych na ekranie. We współczesnym kinie tak dobrze robi to chyba jedynie Paolo Sorrentino.
Urzekające są sceny, w których „Nie jestem czarownicą” zmienia trochę optykę, i przedstawia białych intruzów w Zambii. Wyposażeni w selfiesticki, ignorancję i protekcjonalizm, turyści z Zachodu pojawiają się w obrazie Nyoni dodając jeszcze bardziej groteskowego twistu tej historii o maczystowskim traktowaniu kobiet. W ten sposób reżyserka piecze dwie pieczenie na jednym ogniu, uderzając w ciemiężycieli oraz tych, którzy się tym nierównościom biernie przyglądają. Reżyserka ma świeży głos we współczesnym kinie, i obyśmy jeszcze mogli go niedługo usłyszeć.
Ocena: 7/10