Nie od dziś wiadomo, że Andy Serkis to artysta o bardzo wielu twarzach. Człowiek odpowiedzialny za najbardziej ikoniczne role przy wykorzystaniu techniki performance capture zachwycił w zeszłym roku swoim ostatnim występem jako Caesar w Wojnie o Planetę Małp. Tym razem Serkis porwał się jednak z reżyserską motyką na disneyowskie słońce. Realizacja jego wymarzonego projektu, czyli adaptacji Księgi Dżungli Rudyarda Kiplinga, miała naprawdę słaby timing. Zbiegła się ona w czasie z obrazem ze stajni Disneya. Film Jona Favreau rozbił bank w kinach, zarobił niemal miliard dolarów na całym świecie, i zawiesił Serkisowi bardzo wysoko poprzeczkę.
Mowgli: Legenda dżungli czekała miesiącami na premierę kinową, by wreszcie trafić do bazy Netflixa w zeszły weekend. Patrząc na ewidentnie pocięty i zniszczony na stole montażowym film można odnieść wrażenie, że z autorskiej wizji Anglika wiele nie zostało.
Reżyser Mowgliego zrobił dla kina mnóstwo dobrego, zacierając granice pomiędzy aktorstwem, a generowanymi komputerowo obrazami. Tym bardziej żal patrzeć na odważny formalnie i stylistycznie blockbuster, który sypie się na poziomie podstawy – czyli historii. Początek może przewidzieć każdy, kto choćby słyszał o zbiorze opowiadań autorstwa Kiplinga. Mowgli (Rohan Chand) zostaje adoptowany przez wilczą watahę zamieszkującą indyjską dżunglę. Wraz z innymi zwierzętami trenowany jest przez niedźwiedzia Baloo (Andy Serkis), by móc poradzić sobie w głuszy. Wszak pośród liści spogląda na niego i lubieżnie oblizuje się tygrys Shere Khan (o twarzy Benedicta Cumberbatcha). Niestety, film od sztampowego początku przechodzi do czegoś jeszcze gorszego, czyli kompletnie nieskoordynowanego skakania pomiędzy wątkami, lokacjami i postaciami.
Jak już wspomniałem, na poziomie montażu Mowgli przypominał mój pokój w akademiku na pierwszym roku studiów. Film z każdą minutą traci na jakiejkolwiek spójności, a momenty, w których kawały historii musiały zostać wycięte trafiają się co parę minut. Trudno za to winić reżysera, ponieważ jest to ewidentnie robota studia nieodpowiedzialnie chcącego drastycznie skrócić zapewne spójny scenariusz.
Serkis przyznawał w wywiadach, że marzyła mu się mroczniejsza i brutalniejsza wersja dzieła Kiplinga. Jak tytuł sugeruje, skupiono się na chłopcu, zawieszonym pomiędzy byciem człowiekiem a członkiem wilczej watahy. Niestety, Mowgli jest również w zawieszeniu pomiędzy kinem familijnym oraz kinem akcji. Skutkuje to tonalnym chaosem, w którym historia dla dzieci otrzymuje dosyć brutalną reinterpretację. Serkis nie idzie jednak na całość, i nie serwuje nam Księgi Dżungli w wersji gore.
W Mowglim Serkis zdaje się stawiać pewnego rodzaju postscriptum do fantastycznej Wojny o Planetę Małp. Oba dzieła mierzą się z kwestiami człowieczeństwa i wykluczenia, i w obu otrzymujemy wizję świata, dla którego największym zagrożeniem są ludzie. Chciałbym móc kiedyś zobaczyć Mowgliego: Legendę dżungli w stanie mniej poszatkowanym. Chciałbym w pełni docenić wizję reżysera, która gdzieś pod wpływem tych wszystkich zmian zaginęła.
Ocena: 5/10