W ramach naszej sekcji Focus Olek Młyński przygląda się nietypowemu projektowi produkowanemu przez Tima Burtona. Wiadomo, jakie święta czekają tuż za rogiem, i z pewnością warto powrócić do tego bardzo ciekawego filmu, który niedawno obchodził 26-tą rocznicę premiery.
Planując tekst o Timie Burtonie zaczynałem od zupełnie odmiennego pomysłu. Zadawałem sobie dosyć proste pytanie – który polski film chciałbym zobaczyć w nowej, wyreżyserowanej przez Burtona wersji? Moja ograniczona wyobraźnia nie pozwalała mi jednak na odpowiedź na to pytanie. Głównie przez to, czym twórczość Burtona jest. Gdy przyjrzymy się jego centralnym inspiracjom, gdy zastanowimy się nad tym, w jakim kręgu kulturowym jest osadzona jego twórczość, to uświadomimy sobie, że chyba dalej od polskiego podwórka się nie da.
Osobiście uważam, że na estetykę i tematykę burtonowskiego kina składają się trzy główne rzeczy: americana (np. Edward Nożycoręki), niemiecki ekspresjonizm (Miasteczko Halloween) i literacki gotyk (Jeździec bez głowy). Te elementy objawiają się w burtonowskim uniwersum w wieloraki sposób. Jednocześnie, cechy pióra Burtona mają z naszym kinem niewiele wspólnego. W pierwszej kolejności dowodzi to wyjątkowości Amerykanina jako twórcy, a w drugiej jego nieeksportowalności i nieprzetłumaczalności jego dzieł na inne kinematografie. Choć z polskich reżyserów najbliżej do Burtona wydaje mi się, że jest Barei (na poziomie tematycznym, a nie estetycznym), to i tak to porównanie mocno naciągane i raczej nie do obrony. To dowiodło mnie do bardziej ogólnej refleksji, że ciężko wyobrazić sobie taki przeszczep twórcy wraz z jego wszystkimi fantazjami, neurozami i leitmotywami (a Burton z pewnością takim artystą jest) do innego kraju.
Miasteczko Halloween opowiada właśnie o tej nieprzetłumaczalności, o pułapkach cultural appropriation oraz o globalizacyjnych lękach, które w latach dziewięćdziesiątych zaczęły coraz bardziej dochodzić do głosu w publicznym dyskursie amerykańskiego społeczeństwa.
Dlaczego w ogóle pisać o tym filmie w kontekście Burtona, skoro był on wyreżyserowany przez Henry’ego Selicka? Sam koncept fabularny oraz postaci kiełkowały w głowie reżysera Edwarda Nożycorękiego przez lata. W końcu projekt został oddany w ręce Selicka, a Burton stał się producentem filmu. Pomimo tego, Miasteczko Halloween nasiąknięte jest wyimkami z burtonowskiego imaginarium, i z pewnością można patrzeć na niego jako na współautora tego dzieła. Ten melancholijny ton, to jak poszczególne postaci są zaprojektowane – Burtonem daje na kilometr. Ciekawe jest między innymi to, że główny bohater, Jack Skellington nie ma gałek ocznych, pomimo nacisków z disnejowskiej góry. Sam Burton po latach wspominał, że nigdy nie potrafił rysować oczu, co było dużym problemem podczas jego współpracy z Myszką Miki. To pewnie dlatego też zdecydował się parę lat temu na nakręcenie biografii Margaret Keane pt. Wielkie oczy.
Jak recenzenci zaznaczali już podczas premiery remake’u Dumbo w reżyserii Burtona, historia zatoczyła koło. Niejakim „mitem założycielskim” była historia o trudnych początkach Amerykanina w Disneyu. Autor Dużej ryby zasłynął jako ten artysta, który był zbyt radykalny dla disnejowskich wizji. Miasteczko Halloween jest tego pewnym potwierdzeniem. Ten film, mieszający konwencje horroru, kina familijnego, komediowego i musicalowego (czy też raczej operetkowego), szedł na przekór zasadom, z jakim w Stanach robiło się wówczas animacje. Jak pisze Paweł Sitkiewicz „Miasteczko Halloween to pierwszy wysokobudżetowy film lalkowy z Hollywood” (Sitkiewicz, 2019, s. 918). Czy był to najodważniejszy projekt w historii Disneya? Z pewnością patrząc na to, co Myszka Miki i spółka proponują widzom ostatnio, można by się nad taką tezą poważnie zastanowić. Jednocześnie, niedawny powrót Burtona na przytulne disnejowskie łąki symbolicznie zamknął chyba buntowniczy rozdział w jego życiu, i o rebelianckim potencjale tego reżysera będziemy już mówić tylko w czasie przeszłym.
Film otwiera sekwencja wręcz karnawałowa – oto Jack Skellington i spółka świętują Halloween, choć bardziej przypomina to karnawał w Rio. Nie ma tu straszonych, są tylko straszący. Nie ma tu też ludzi, lecz jedynie sztafaż świetnie zaprojektowanych okropności i obrzydliwości. W typowej dla Burtona manierze potworne zostaje zhumanizowane, zaś baśniowe toposy wywrócone do góry nogami. Na przykład wtedy, gdy Sally zostaje uwięziona w wieży, z której ucieka o własnych siłach, by stać u stóp innej wieży, w której mieszka główny bohater.
Karnawałowość świata przedstawionego wydaje się wręcz wyjęta z bachtinowskich teorii o tym, że gdybyśmy nie dostawali oprócz chleba trochę igrzysk, to wszystko to by upadło i sobie głupi ryj rozwaliło. Według rosyjskiego teoretyka średniowieczne karnawały pełniły funkcję swoistego wentylu bezpieczeństwa. Cały subtelny układ sił wisi bowiem na włosku, zaś jego funkcjonowanie jest zespolone przez cykliczne święta. W wypadku Halloween Town to dzięki niemu lokalna społeczność jest wspólnotą, i to dzięki Halloween postaci istnieją i mają rację bytu. Gdyby nie ten jeden dzień w roku, gdy wszystkie zasady mogą zostać złamane, różnie by z nimi było. W momencie, w którym Selick i Burton już to ustalają, korzystają z najbardziej sztampowego motywu z kina świątecznego – stawiają bohaterów naprzeciw niewyobrażalnej wizji, w której świąt nie będzie.
Jak to zostaje fabularnie przedstawione? No więc protagonista dochodzi do momentu, w którym widzi przed sobą jedynie pustkę. Bycie gwiazdą lokalnej społeczności nic mu nie daje, brak też sensu w odtwarzaniu co roku tej samej halloweenowej szopki. W świetle takich nihilistycznych myśli, bohater, jak przystało na postać wyjętą z literatury gotyckiej, idzie na spacer po lesie. Tam natrafia na drzewo. Da się do niego wejść do środka przez umieszczone w pniu drzwi. I ponownie, Selick i Burton korzystają ze starego baśniowego motywu, by przekuć go w zaskakujący sposób. Jak się okazuje, we wnętrzu drzewa znajduje się teleport do innego świata, w którym królują nie obchody Halloween, lecz świąt Bożego Narodzenia. Niby sztampa, której najbardziej klasyczną iterację kojarzymy z Opowieści z Narnii C.S. Lewisa? A co, jeśli odczytalibyśmy taki zabieg jako dosłowną ilustrację procesów globalizacyjnych? Czyż globalizacja nie polega m.in. na tym, że jesteśmy w stanie się „teleportować” do każdego zakątka świata w błyskawicznym tempie? To zjawisko kurczenia się świata mogłoby właśnie za pomocą takiej metafory zostać przedstawione. Ponadto, Jack przenosi się tak naprawdę nie tylko do innego miasteczka, ale też do innej kultury. Spoiwem łączącym jego świat z tą zaśnieżoną krainą, to pełne idolatrii kulty świątecznych obrządków. W obu miasteczkach panowanie ładu warunkowane jest przez celebrowanie odpowiednich rytuałów. Jeden fałszywy ruch, i wszyscy mieszkańcy Christmas Town zamieniliby się w Michaela Douglasa z Upadku.
Gdy główny bohater odkrywa inny świat, postanawia wprowadzić się do niego z buciorami. W głowie rodzi mu się więc marzenie o staniu się idolem kolejnej społeczności. Fantazje Jacka Skellingtona dyktowane są przez nieznajomość niuansów kulturowych. Ta chęć zagarnięcia czegoś obcego, i jednoczesne przekształcenie go na własną modłę, to nic innego jak kulturowy imperializm. Oczywiście takie polityczne odczytanie ignorowałoby całą baśniowo-familijną konwencję filmu. Jednak warto przyjrzeć się temu, jak jedna kluczowa sekwencja ukazuje przemocową naturę zawłaszczania sobie cudzych wartości.
Gdy pomocnicy Skellingtona, Lock, Stock i Barrel porywają Sandy Clawsa[1] (po polsku bardziej przyjazny Śnięty Mikołaj), i wrzucają go do jamy Oogie Boogiego (w cudownie kreatywnym polskim tłumaczeniu jest to Babojagołak), przed oczami widza rozpoczyna się naprawdę niepokojący spektakl przemocy. Pomimo tego, że straszenie i brutalność są w Miasteczku Halloween wzięte w nawias już od początkowych scen, to ta sekwencja dalej robi wrażenie. W splocie brutalności i lubieżności Babojagołak dostaje swoje kampowe pięć minut. Warto tutaj zwrócić uwagę na sam tekst śpiewany przez antagonistę: „Och, bracie, ty wierzgasz, na serio kręcisz mnie/ Lecz chyba wciąż nie jarzysz, co zaraz czeka cię/ Mogiła na amen, jak umiesz, pomódl się/ Bo Babojagołak dorwał cię/ I twój nadszedł już czas!”. Sekwencja kończy się zbliżeniem na dwóch bohaterów, gdy Oogie Boogie przytula starca do siebie w złowieszczy, rozerotyzowany sposób. Nie wiadomo więc, na co tak naprawdę nadszedł czas, a reżyser nie decyduje się na wyjaśnienie tego erotycznego podtekstu (jeszcze bardziej podrasowanego w polskim tłumaczeniu). Zamiast tego, Selick tnie do sekwencji z Jackiem Skellingtonem w roli św. Mikołaja-hochsztaplera.
Finał najbardziej obrazowo pokazuje to zderzenie dwóch kultur, i ich niezdolność do przenikania się. O tym, że protagonista nie sprawdzi się w roli Dziadka Mroza wie tylko zakochana w nim Sally. Gdy Jack przystępuje do rozwożenia prezentów, pośród których są takie rarytasy jak ucięte głowy, węże czy mordercze kaczki, otwiera przy tym puszkę Pandory. Przedświąteczny koszmar (w końcu oryginalny tytuł to The Nightmare Before Christmas) wywołuje nie tylko płacz u dzieci, ale w ogóle chwieje w posadach całą społecznością Christmas Town. Choinki zostają pożarte, dzieci uciekają przed agresywnymi prezentami, a rodzice decydują się zabić dechami okna swoich domostw, by chronić się przed rozgrywającym się wszędzie pandemonium. W trakcie tak apokaliptycznego obrazowania wybujała wyobraźnia Burtona wydaje się być najbardziej spełniona.
Ponownie, globalizacyjny kontekst pojawia się np. w scenie, w której mieszkańcy Halloween Town oglądają Jacka szybującego przez przestworza ze swoim zaprzęgiem. Widzą go w kotle, będącym surogatem telewizyjnego ekranu. Nie będę tu wyjeżdżał z symulakrami Baudrillarda, niemniej zgodzimy się chyba, że wydarzenia zewsząd są dostępne dla oczu bohaterów filmu na żądanie. Możemy więc oglądać tę katastrofę w jej pełnej skali. Jeśli Miasteczko Halloween zaczynało się od udanej wspólnej celebracji, od poprawnie wykonanych rytuałów, to finał prezentuje zgoła odmienne wydarzenia.
Miasteczko Halloween igra sobie z kulturowymi konwencjami, jednocześnie godząc w globalistyczno-imperialistyczne zakusy amerykańskiego społeczeństwa. Krytyka konsumpcjonizmu to obecnie wręcz obowiązkowy element każdego filmu świątecznego. Tutaj, zamiast aspektu monetarnego Burton i Selick przyglądają się przede wszystkim rytualnym funkcjom świąt. To ciekawy projekt, którego zdecydowanie nie trzeba odczytywać w oferowanej przeze mnie politycznej optyce, by czerpać z niego przyjemność. To, co w Miasteczku urzeka jednak najbardziej jest sam bazowy koncept, by opowiadać o polukrowanych do obrzydzenia świętach za pomocą groteskowego, niekanonicznego obrazowania.
Bibliografia:
Pieniążek, Tomasz, „Film
animowany w czasach cyfrowej rewolucji”, [w:] Kino końca wieku, red. Tadeusz Lubelski, Iwona Sowińska, Rafał
Syska, Kraków, Universitas, 2019, s. 901-933.
[1] Warto zwrócić uwagę na nietypowe imię dla postaci symbolizującej Świętego Mikołaja. Jakby nie było, „claws” z angielskiego tłumaczylibyśmy na „pazury” lub „szpony”. Dodatkowo, „lock, stock and barrel” to nie tylko części broni, ale także idiom oznaczający „całość”. Brutalność jest więc podskórnie wpisana we wszystkie postaci Miasteczka Halloween.