O ile zawsze byłem jednym z tych widzów, którzy wolą raczej zagłębiać się w klasykę niż chodzić na kolejne nowości, to rok 2020 zmusił niemal nas wszystkich do przyjęcia takiej strategii. Przez lwią część roku kina pozostawały zamknięte. Fakt, że filmów nie można było zobaczyć na wielkim ekranie nie uniemożliwił nam jednak korzystania z internetowych platform, które w ostatnim czasie przeżywają prawdziwy renesans.
I z nich też korzystałem. Choć moje zainteresowanie kinem w końcówce liceum bardzo osłabło, nadmiar wolnego czasu jaki zrodził się wraz z lockdownem po prostu zmusił mnie do tego, aby od filmów całkowicie się nie odrywać. Wiele z nich oglądałem od niechcenia – i bardzo często okazywało się, że były to moje najlepsze dwie godziny danego dnia. W poniższym zestawieniu wyróżniam nie te najlepsze – bo ta kategoria jest zbyt nieostra i trudna do wymierzenia – ale te, które najmocniej zapadły mi w pamięć. Taki jest bowiem sens obcowania ze sztuką, aby rosła ona w naszych głowach z upływem czasu.
***
10. „WRÓG” 2013. reż. Dennis Villenueve
Film, który powszechnie uchodzi za jeden z mniej udanych w karierze kanadyjskiego twórcy okazał się być dla mnie jednym z milszych zaskoczeń tego roku. Istna perełka lynchowskiej spuścizny, duszna i psychologicznie gęsta niczym „Lost Highway”.
9. „POGORZELISKO” 2010. reż Dennis Villenueve.
Kolejny Villenueve na liście. Kolejny film, który nieprędko wyjdzie mi z głowy. Beznamiętny, suchy, realistyczny obraz wojny idzie tu w parze z wysokimi, metafizycznymi ambicjami do bycia Edypem na miarę XXI wieku. Starcie przeciwieństw nie do końca spełnione, ale sam ciężar tego przedsięwzięcia przygniata niesamowicie.
8. „WALC Z BASZIREM” 2008. reż. Ari Folman
Zostajemy na pogrążonym w konfliktach zbrojnych bliskim wschodzie. Folman, tworząc na poły autobiograficzne dzieło, opowiada jednak nie tyle o wojnie, co o pamięci; o tym, jak subiektywne wyobrażenie o przeszłości staje się prawdziwsze od samej prawdy. Konwencja upiornej, psychodelicznej animacji pasuje tu jak ulał.
7. „WILK Z WALL STREET” 2013. reż. Martin Scorsese.
Tak, dopiero teraz nadrobiłem ten Instant classic – i biorąc pod uwagę jak bardzo kultowy jest ten film, paradoksalnie zaskakuje fakt, że jest on jednocześnie tak…dobry. W przypadku takiej kinowej orgii, największym zarzutem będzie chyba to, że obejrzałem ją jakby przez szybę – ale z racji, że mam ten problem z całokształtem twórczości Scorsese, „Wilk…” z automatu stał się moją ulubioną pozycją w jego dorobku. No i trudno o lepszą satyrę na neoliberalizm niż Jordan Belfort mówiący w jednej ze scen o wartości przedsiębiorczości i ciężkiej pracy.
6. „SALA SAMOBÓJCÓW. HEJTER” 2020. reż Jan Komasa
To właśnie jeden z tych filmów, które budzą olbrzymie wątpliwości podczas seansu, ale po jego zakończeniu nie chcą wyjść z głowy. Audiowizualna i stylistyczna perła, nawet w porównaniu z pierwszą „Salą samobójów”, która była pod tym względem prawdziwym objawieniem w polskim kinie. I wcale niegłupia analiza polskiej sceny politycznej, w której politykom skrajnie konserwatywnym przeciwstawiają się politycy Fajni (Maciej Stuhr gra tu kogoś pomiędzy Szymonem Hołownią a Robertem Biedroniem) a faszyzm jest bezpośrednim efektem liberalnego klasizmu. To wszystko + najpiękniejsza scena gejowskiego pocałunku, jaką widziałem czyli czarny i gęsty jak smoła rewers „Bożego ciała”, nie tak spełniony artystycznie, ale na pewno bardziej mój.
5. „MUDBOUND” 2017. reż. Dee Rees
Rasizm, wyzysk i patriarchat czyli codzienne błoto Ameryki sprzed ponad pół wieku. Zatopiłem się po uszy w tej epickiej, ekranowej powieści. Wielki, bardzo niedoceniony film.
4.”ZAGADKA ZBRODNI” 2003 reż. Joon Hoo Bong.
Tak jak „Parasite” opisałem kiedyś za pomocą sklejki z rarytasów azjatyckiego kina (Chan Wook Park + „Złodziejaszki” + „Płomienie”), tak „Zagadkę zbrodni” najłatwiej chyba opisać przy pomocy filmów Davida Finchera: jako połączenie fabularnych motywów „Zodiaka” i ciężkiego fatalizmu „Siedem”. Bong zasługiwał na Oscara już 17 lat temu. I to ten film pozostaje do dziś jego szczytowym osiągnięciem.
3. „JFK” 1991 reż. Olivier Stone
Stone strzela kolejnymi faktami odnośnie śmierci Kennedyego niczym z karabinu maszynowego, ale robi to w sposób tak przykuwający uwagę, że nie idzie się w tym wszystkim zgubić. Trudno uwierzyć, że ten film ma już prawie 30 lat na karku, bo pod względem montażu i narracji wciąż jest lata świetlne przed współczesnym kinem. Ponad 200 minut połknięte jednym haustem.
2. „POLOWANIE” 2012 reż. Thomas Vinterberg
Będzie szalenie aktualny, dopóki społeczny dyskurs w temacie molestowania seksualnego nie stanie się choć odrobinę bardziej subtelny; dopóki nie zaczniemy nieco mniej jednostronnie patrzeć na relację „sprawca – ofiara”. Od lat żaden thiller nie zmroził mnie w takim stopniu, a to, co robi tu Mikkelsen to jakiś kosmos jest.
1. „SEKS, KŁAMSTWA I KASETY VIDEO” 1989 reż. Steven Sorderbergh.
Nieprawdopodobny film, w którym – tak jak w „Nimfomance” von Triera – seksualność to jedynie fasada, narzędzie do opowiedzenia o czymś dużo głębszym. O samotności. O niemożności autentycznego porozumienia z drugim człowiekiem. O wynikających z tego próbach kompensacji. Trudno uwierzyć, że Sorderbergh zrobił film tak intelektualnie i psychologicznie dojrzały w wieku zaledwie 26 lat.