Po śmierci matki Gretchen przybywa razem z ojcem, macochą i jej kilkuletnią córką do kurortu położonego w niemieckiej części Alp. Jej opiekunowie zostali zatrudnieni do prac architektonicznych związanych z rozbudową obiektu. Zarządza nim mocno ekstrawagancki mężczyzna, który ubrany w buddyjsko-mnisie szaty co jakiś czas rzuca natchnionymi, nieco sekciarskimi dialogami. Wkrótce nasza bohaterka przekona się, co kryje się za nimi i jakie inne jeszcze tajemnice skrywa idylliczny ośrodek.
Film spod znaku nowohoryzontowego nocnego szaleństwa nie zaczyna się trzęsieniem ziemii, ale sama akcja zawiązuje się w przeciągu pierwszych 15 minut. Po tym peak’u w zasadzie tempo nieco osiada i utrzymuje się na stałym poziomie do końca, ale wystarczającym by wytrwać 90 minut przez resztę seansu. Co jakiś czas fabuła i świat rozszerzają się o kolejne informacje, co dobudowuje nam historię ośrodka, jego przeznaczenie i dziejące się w nim rzeczy. Cuckoo nie jest odkrywczym horrorem, ale umie przykuć uwagę kilkoma ciekawymi pomysłami.
Warstwa dźwiękowa jest bardzo bogata. Trzeba przyznać, że osoby odpowiedzialne za ściężkę dźwiękową wybrały ciekawe i zapisujące się w pamięci utwory. Nieco gorzej jest z tytułowym dźwiekiem kukułki. Jest to jeden z ważniejszych elementów w filmie, a pozostawia widza raczej obojętnym. Ciężko go przeżyć, bo nie odciska w umyśle żadnego piętna, kiedy spodziewalibyśmy się, że będzie się on weń wręcz wwiercał. Twórcy wtórnie przetwarzają dobrze znany kanon, a mogliby zaproponować coś oryginalnego. Szczególnie że na tym kluczowym dźwieku opiera się Cuckoo, a przynajmniej jest z filmem bardzo ściśle spleciony.
Cuckoo zdecydowanie bliżej do spełnionego kina gatunkowego (raczej klasy B), niż ambitnych współczesnych horrorów spod znaku A24. Obraz filmu jest rozczarowujący. Nieraz miałem wrażenie, jakby był on nakręcony przez studentów realizujących etiudę na zaliczenie semestru. Ta warstwa zdecydowanie wypada najgorzej, gdyż najbardziej traci na budowaniu klimatu, który w zamyśle miał o wiele, wiele więcej potencjału. Niech za przykład służy rozwiązanie pojawiające się przy każdym pisku tytułowej kukułki: bohater w centrum kadru jest statyczny, obraz wyostrzony, a świat na około niego rozmazany i wibrujący. Jeśli wyobrażacie sobie w tym momencie coś kiczowatego, to dobrze, bo właśnie tak to wyglądało. Twórcom, podobnie jak z dźwiękiem, zabrakło oryginalności.
Na pochwałę zdecydowanie zasługuje Hunter Schafer, która wciela w główną bohaterkę Gretchen. Jej gra jest przekonująca, charyzmatyczna i angazująca. Możemy zobaczyć na jej twarzy wiele emocji, oddających nastrój danej sceny. Na drugim planie reszta postaci wypada raczej blado. Rozumiem, że mają tworzyć oni jedynie tło, ale tworzą je w taki sposób, że zlewają się w jedną wielką nijakość – szkoda, bo ciekawe postaci w tle wniosłyby do tego filmu potrzebny mu tu i ówdzie powiew świeżości. Z tego tła, jak pisałem na wstępie, wybija się zdecydowanie postać właściciela hotelu. Jego groteskowość w byciu kimś na kształt duchowym guru potrafi wywołać niewymuszony uśmiech, ale też gdy trzeba odpowiednio ściąć białka oczu.
No dobrze, ale pomijając kwestie techniczne – o czym jest sam film? Jest on o odnajdywaniu się w niełatwych, trudnych sytuacjach, potrzebie mierzenia się z rzeczywistością niezależnie od tego, jak bardzo nie byłaby ona rozczarowująca. Prócz tego, pojawia się tu silny wątek samoakceptacji i akceptacji tego, co nowe, co obce, jak np. przyszywana siostra, która raz zaakceptowana, może stać się kimś więcej, niż tylko klątwą rozbitego małżeństwa.
Myślę, że Cuckoo to film udany, mimo kilku wad, które raczyłem wypunktować. Nie jest idealny, ale nie musi takim być. Robi dokładnie to, co zamierzał reżyser Tilman Singer, dostarcza nam rozrywki na 100 minut i bardzo ciekawą postać głównej bohaterki walczącej z potwornościami drzemiącymi w alpejskim kurorcie. Z dużym prawdopodobieństwem produkcja studia NEON pojawi się na zbliżających Nowych Horyzontach, a przynajmniej nie umiem sobie ich bez niej wyobrazić.