„Gloria!”, czyli kolejny film kostiumowy osadzony czasowo, ale tym razem nieco później, bo w 1800 roku. Podobnie jak w „Des Teufels Bad” twórcy skupili się na rolach kobiecych, idąc w stronę niemalże kina familijnego, co wyraźnie nie spodobało się części berlińskiej publiczności. Czy faktycznie „Gloria!” jest tak nieudaną produkcją?
Fabuła jest zarysowana bardzo prosto – w klasztorze, w którym wychowywane są sieroty, grupka dziewczyn próbuje odnaleźć siebie i wolność. To kolejny film podczas tegorocznego Berlinale spisujący się w motyw tożsamości, poszukiwania siebie, a jednocześnie różnorodności i przemieszania. Główne bohaterki utalentowane są muzycznie, zwłaszcza dwie z nich, które dodatkowo komponują własne melodie, niestety tylko do przysłowiowej szuflady. Jednocześnie ich style muzyczne znacząco się od siebie różnią, tworząc wewnętrzne napięcia. Nie zabraknie trochę tajemnicy, dramatów i tragedii chciałoby się powiedzieć typowych dla wieku dojrzewania.
Co zatem nie spodobało się widzom? W mojej ocenie właśnie ten ciepły, familijny klimat, który – o ile w szerokiej dystrybucji może sprzedać się świetnie – tak podczas jednego z najważniejszych festiwali filmowych prawdopodobnie rozczarował publikę. Można sobie zadać pytanie, czy umieszczenie produkcji w innej sekcji nie odbyłoby się z korzyścią dla seansu. Patrząc na to jednak z innej perspektywy sekcja konkursowa dużo zyskała na różnorodności dzięki „Glorii!”.
Nie uważam, by wrażenie „familijności” przesądzało o słabym wykonaniu „Glorii!”. Wciąż w pamięci mam świetną scenę otwarcia, która operuje na dźwiękach otoczenia, tworząc z nich muzykę. Melodie – w różnym stylu – jako zmierzenie się starego z nowym, będą towarzyszyć nam przez cały seans. Niemniej jednak trudno pozbyć się wrażenia oglądania czegoś banalnie prostego w swoim przesłaniu, obdartego z niuansów i sugestii. Z drugiej strony czy to nie obawa przed kinem będącym rozrywką? Uważam, że na „Glorii!” można było się po prostu dobrze bawić i zapomnieć na chwilę o rzeczywistości.