„Utøya 22. juli” to zdecydowanie najlepszy film, jaki widziałem w tegorocznej sekcji konkursowej, i jednocześnie dzieło najbardziej spełnione artystycznie. Obraz Erika Poppe odtwarza atak Andersa Breivika na budynki rządowe w Oslo oraz tytułową wyspę. Podczas zamachu na letni obóz młodzieżowy zginęło 69 osób. Norweg przyjął nietypową decyzję formalną na zekranizowanie tego okropnego wydarzenia w mocno dokumentalnej konwencji. Gdy wkraczamy za kamerą na Utøyę główna bohaterka, Kaja (Andrea Berntzen), zwraca się prosto w obiektyw mówiąc: „I tak tego nie zrozumiesz”. Parę sekund później okazuje się, że adresatem nie był widz, lecz jej matka, z którą rozmawia przez telefon. Po takim mało subtelnym wstępie Poppe rezygnuje już z reżyserskich wygibasów w stylu burzenia czwartej ściany, i koncentruje się jedynie na przedstawianiu tego wydarzenia.
Opowiadanie o takiej tragedii wiąże się z odpowiedzeniem na kilka fundamentalnych pytań. Po co robić film o tej tragedii? By dostarczyć widzowi dreszczyku emocji i rozrywki? Czy by oddać sprawiedliwość ofiarom, i uczciwie ukazać ich traumatyczne doświadczenie (a co za tym idzie, zrezygnować z fabularnych fajerwerków na rzecz ścisłej wierności faktom)? Poppe jest zapewne łasuchem, bo chciałby mieć ciastko, i je jednocześnie zjeść. W paru momentach, zwłaszcza blisko końcówki filmu, taka pazerność obraca się przeciwko niemu.
Reżyser, inspirując się wyraźnie „Victorią” Sebastiana Schippera oraz „Synem Szawła” László Nemesa, podąża stale z kamerą tuż za protagonistką. Operator staje się więc kolejnym, niemym, uczestnikiem niewinnego campingu. Stosując montażowe tricki rodem z „Birdmana” tworzy on przy tym iluzję jednego ujęcia rejestrującego wszystkie 72 (!) minuty mordu wyreżyserowanego przez Breivika. Norweg musiał wykazać się przy „Utøyi” dużym wyczuciem smaku, by rekonstrukcja tego narodowego dramatu nie zamieniła się w nietaktowne kino eksploatacji.
Ogląda się to jak wyjątkowo intensywny horror, jednak Poppe oszczędza widzowi hektolitrów krwi (co zresztą byłoby w bardzo złym tonie), w zamian skupiając się na przerażeniu i zagubieniu młodzieży zostawionej na pastwę uzbrojonego po zęby ekstremisty. Kamera niemal dotyka twarzy bohaterów, momentami nieco gubi trop i nie pokazuje właściwej akcji, a czasami po prostu, tak jak Kaja, skrywa się w krzakach. Taka konwencja podkreśla realizm i umożliwia widzowi większe zrozumienie tragedii, przez którą przyszło przejść grupie młodych Norwegów. Breivika na ekranie praktycznie nie widać, o jego obecności świadczą jedynie krzyki ofiar i wystrzały z licznego arsenału. Jest to zabieg, który świetnie działa na poziomie emocjonalnym strasząc niedopowiedzianym tym, co może czaić się za każdym drzewem.
Jeśli pod względem warstwy formalnej „Utøya” jest bezbłędna, to można się mocno zastanowić nad decyzjami scenariuszowymi. Podobnie jak w wypadku „Syna Szawła” wizualny realizm stoi w mocnym kontraście do historii, która do szczególnie prawdopodobnych nie należy. Kaja, niczym bohaterka rodem z antycznej tragedii, stale natrafia na dylematy moralne i przeszkody, których spiętrzenie w ramach 72 minut wydaje się wątpliwe. Poppe chyba niepotrzebnie stara się podkręcić dramaturgię wydarzenia, które samo w sobie jest wystarczająco wstrząsające.
„Utøya 22. juli” to z pewnością film, który jest skomplikowany pod względem etycznym. Nie wszystko udaje się reżyserowi, niemniej jego dzieło to naprawdę ambitne przedsięwzięcie, które pomimo swoich wad wciąż ma piorunująco mocny efekt.
Ocena: 7/10