Ostatnie lata sprzyjają geekom, którzy wyrastają, jak grzyby po deszczu. Twórcy ruchomych obrazów, wzdychając do ery analogowej idą im na rękę i produkują coraz więcej filmów czy seriali kipiących od easter eggów. Najnowsza, nieco podszyta hypem produkcja tego typu, popełniona została przez coraz popularniejszego wśród kinomanów Davida Roberta Mitchella, twórcy udanego horroru „Coś za mną chodzi”.
Sacrum i profanum „Tajemnic Silver Lake” będzie dwudziestokilkuletni, bezrobotny podglądacz-obibok Sam, czyli Andrew Garfield. Nic, co jest związane z popkulturą ostatnich czterdziestu lat nie jest mu obce. Lubi drążyć, domniemywać i snuć absurdalne teorie. Cóż innego ma robić, spędzając całe dnie na balkonie ćmiąc papierosy i obserwując przez lornetkę sąsiadów (z dużym naciskiem na płeć żeńską)? Czynnikiem mobilizującym Sama do opuszczenia strefy komfortu będzie zaginięcie urokliwej dziewczyny, do której poczuł coś więcej, niż tylko seksualny popęd.
W perypetiach kształtowanych na modłę kina noir występuje paczka młodych, całkiem obiecujących aktorów. Każdy z nich ma coś do powiedzenia, ale w ogólnym rozrachunku jest to za mało, aby zbudować zapadające w pamięć kreacje. Z tego powodu głównym motorem napędowym w dziele Mitchella będzie jedynie Garfield. Oczywiście, cała otoczka, mnóstwo odniesień do kultury popularnej (konsola Nintendo z grą Super Mario Bros, komiksy ze Spider Manem czy odtwarzacze VHS) są nawet większą przynętą. Niestety trzeba wytknąć, że dla widza niezaangażowanego w medialny świat rozrywki ostatnich dekad, odbiór i doznania płynące z opowieści będą znacznie uboższe.
Choć film Mitchella „Coś za mną chodzi” stawiam wyżej w prywatnym rankingu niż omawiany obraz, to muszę przyznać, że jakość zdjęć reżysera poszła o krok naprzód. Twórca dobrze rozpoznaje dzisiejsze trendy w których dominują pastelowe i neonowe kolory. Wyśmienicie wpisują się także w kontekst lat 80. i 90. Jednak ten pojedynczy aspekt oraz rola wiecznie chłopięcego Garfielda nie pociągnęły całego filmu. Nim historia dobrze się rozpędzi, już łapie zadyszkę. Ilość pobocznych questów jest naprawdę liczna. Przywodzi mi to na myśl film Paula Thomasa Andersona (czy też powieść, na której bazuje, autorstwa Thomasa Pynchona), czyli „Wadę ukrytą”. Choć w dziele Mitchella bohaterem kieruje zrozumiała motywacja odnalezienia osoby, na której mu zależy, to uważam, że wątki są po prostu nudne i brakuje im solidnego spoiwa.
Pod płaszczykiem teorii spiskowych, których świadomym lub nie, fanem jest Sam, reżyser przemyca prawdy o obecnych realiach. Pokazuje, że fake newsy stały się powszechnym zjawiskiem. Odróżnienie ich od wiarygodnych informacji wcale nie jest łatwe, zważywszy na poziom manipulacji mediów opinią publiczną. Jak kiedyś, tak i teraz, zawsze znajdą się ludzie zdolni uwierzyć nawet w bardzo absurdalne niedorzeczności.
Ekranowe włóczęgostwo Sama nie przysparza nadto rozrywki. Mimo że fabule towarzyszą różne ukryte smaczki, to jest to jednak za mało, aby mnie przekonać. Może nie odrobiłem porządnie lekcji z kultury masowej czy amerykanistyki, ale dla przykładu na „Player One” Stevena Spielberga bawiłem się całkiem dobrze. Na temat „Tajemnic Silver Lake” niejednokrotnie padały stwierdzenia, że może być to film kultowy. Ja należę do grona widzów, którzy chłodno go przyjęli. Pamiętajmy jednak, że profeci często przy pierwszym poznaniu nie są obdarowywani zaufaniem. Niemniej jestem zaintrygowany dotychczasową twórczością Davida Roberta Mitchella i będę śledził jego dalsze poczynania.
Ocena: 5/10