Zaprosił mnie do wnętrz nietypowych, pastelowych, domowo niedomowych. Zaprosił mnie i weszłam przez wielkie drzwi w kolorze bananowym. Niespodziewanie zostałam oblana małością wobec wielkich przestrzeni, migocących żyrandoli, wysokich sufitów i pozłacanych schodów. Każdy materiał spadł na moje barki niczym woda z potężnego wodospadu, zgniatając mnie jak puszkę w reklamach. Oddech zamilkł na chwilę. Nie wiem, ile trwał mój zachwyt, to dziwne uczucie przytłoczenia pięknem. Nie wiedziałam, czy znajduję się we właściwym miejscu. Zastanawiałam się nad tym co najmniej tak, jakbym miała spędzić tam całe życie. Nie rozumiałam siebie w tym momencie, mimo to postanowiłam zostać w Grand Budapeszcie.
Komedia, kryminał, komedia kryminalna, kino akcji splecione z wątkami satyry na tle dramatu obyczajowego w porywach do scen wyjętych wprost ze skrzyni z horrorami – przesyt doprowadzający do pęknięcia ekranu z przedawkowania gatunkowego? Banalna historia kradzieży renesansowego obrazu opatrzona dziwactwem, czarnym humorem i nonsensem. Logiczność czy wielowymiarowość?
Wes Anderson jest typem twórcy, który przemyca ładunki emocjonalne i intelektualne pod płaszczykiem stonowanych odcieni i śmiechu. Reżyser, fantazjując na ekranie udowadnia, że spójne kontrasty istnieją, a wspomnienia mogą stać się baśniami z książek dla dzieci. Stworzył opowieść, której narracja prowadzona jest przez osobę, którą nazywam epicentrum nostalgii w samym jej środku. Fabuła, zaserwowana przez Andersona oparta jest na przygodach konsjerża i jego młodszego współpracownika w okresie międzywojennym na terytorium Żubrówki. Dym kiczu, który unosi się nad zarysem fabularnym, zaczyna rozrzedzać się już w pierwszych scenach, kiedy to główny bohater przechodzi do retrospektywnej opowieści o losach swoich, swojego przyjaciela i hotelu.
Na linijkach fabuły, nie trzeba doszukiwać się postaci, przypominać sobie, kim są, czym się zajmują, ponieważ one niczym kawałki brokatu w wodzie, współgrają ze sobą bezwzględnie, malując samych siebie na naszych oczach. Nic nie wydaje się utajone, a niedopowiedzenia stają się jakby uniesione na powierzchnię płaską.
Gustawe H. zaprasza każdego do Grand Budapesztu i gwarantuje najlepszą obsługę. Stawia sobie za cel umilanie gościom pobytu w sposób im najwygodniejszy. Wychodzi ponad swoje obowiązki, ale stan jego świadomości nie daje mu do zrozumienia, że posuwa się za daleko. Filmowe za daleko nie jest oceniane i można nawet bez dłuższego zastanowienia stwierdzić, że zostaje ułożone w szufladki normalności. Losy granego przez Ralpha Fiennesa konsjerża zmieniają się dynamicznie. W jednej chwili zostaje oddany w ręce świata działającego zupełnie w odwrotny sposób. Istotnym faktem jest to, że w tej roli również odnajduje się zaskakująco dobrze. W żaden sposób nie odczułam przemiany bohatera w jakąś inną postać, która przez mgłę przypominała mi dawnego Gustawe H.
Zero Moustafa swoje miejsce w akcji filmu odkształca w szybkim tempie. Wkracza w fabułę niczym babcia siadająca na starym fotelu w salonie z drewnianym parkietem. Zero pełni bardzo ważną rolę w nienachalny sposób, a jego postać nie jest rozwodniona i niewyraźna. Młody lobby boy koloruje sceny swoją mimiką, szybkim krokiem i widocznym w oczach sprytem. Ta cecha wzrasta w nim od początku przygody ze stanowiskiem pracownika hotelu. Przeżywam zachwyt nad dojrzałością, jaką widzę w oczach Tony’ego Revoloriego i jest mi trochę wstyd, że nie doceniłam jej wcześniej. Trudności, z jakimi boryka się w filmie, sprawiły, że jego doświadczenie życiowe zaaprobowałam o wiele za późno. W scenie powrotu Gustawe’a H. z drugiego wymiaru, uświadomił mi, jak bardzo się pomyliłam, co do oceny jego dziecięcej natury.
Okres międzywojnia staje się malunkiem połamanym rysikiem na kartce formatu A4 o jakości ponadprzeciętnej. Odznacza swoje piętno na każdym bohaterze, uświadamiając mi fakt hotelowej egzystencji. Grand Budapest Hotel, tak samo jak Gustawe i Zero, to pełnoprawny bohater. Jego ruchem w stronę statusu postaci nie jest sam fakt przemiany, którą zauważyłam już przy pierwszych trzech scenach. Hotel jest organizmem, umożliwiającym innym korzystanie z niego. To nie czarna kurtyna, ale miejsce, w którym i przez które coś się dzieje. Postaci są związane z hotelem, a on związany z nimi. Dzięki znaczeniu, jakie nadali mu bohaterowie, weszłam na poziom uczuciowości tego miejsca, miałam wrażenie, że ono czuje, oddycha, wydala, żyje i umiera.
Oglądając film Andersona, czułam się jak na treningu na siłowni. Weszłam na bieżnię i aby nadać sens podjętemu przez siebie wysiłkowi, musiałam zacząć biec szybciej i szybciej. Mimo perfekcyjnemu wyważeniu wszystkich składników, Wes napędza koło fabularne i zaprasza do wspólnego maratonu. Akcja przechodzi ze stonowanej w bardzo dynamiczną. Pojawienie się pościgów, czy impulsywnych zachowań, które doprowadzają do tragedii, dodają filmowi tempa. Oglądałam go dzięki temu z coraz większym zaciekawieniem.
Grand Budapest Hotel to forma odrealnienia w formacie prawdziwego realizmu. Wesowi Andersonowi udało się usytuować cienie rzeczywistości międzywojennej w (nie)bajce dla dorosłych. Instytucja Miłości, do której zaprosił każdego widza, roztacza w powietrzu atmosferę przyjazną do czerpania przyjemności absurdu. Z jednej strony przykuwa uwagę cukierniczymi popisami Mendla, z drugiej za to sieje niesmak i dezorientację. Ten film jest artystyczną cebulą, kreślącą wyraźną wielowymiarowość. W jednej z pierwszych scen, dokładnie w momencie, kiedy pojawia się One month later, Zero szybkim krokiem pokonuje część restauracyjną z karteczką z napisem MESSAGE. Oddaje ją wprost do dłoni osoby, do której była zaadresowana. Teraz wiem, że dostałam wiadomość od Andersona. Przesłał mi informację o moim własnym Grand Budapeszcie. Stoi gdzieś we mnie, a ja wracam do niego z sentymentem i zakochana bez pamięci staram się przypomnieć sobie, dlaczego tak bardzo go kocham. Cieszę się, że Wes sprezentował światu dzieło, o którym nikt nigdy nie zapomni.