W swoim poprzednim filmie Lynne Ramsay dała dobry przykład, że najważniejsza w kinie wcale nie jest sama historia, a styl, w jakim się ją opowiada. Wielce prawdopodobne jest, że „Musimy porozmawiać o Kevinie” – zmontowane chronologicznie oraz pozbawione licznych dygresji i surrealistycznych obrazów, stałoby się banalną historią nastolatka, któremu odbiło nieco bardziej niż innym rówieśnikom. Wyszedł tymczasem prawdziwy fenomen – pełnokrwisty horror, w którym najstraszniejsza była bezsilność matki wobec psychopatycznego syna i przejmujący obraz związanej z tym depresji.
Zeszłoroczne „Nigdy cię tu nie było” również stwarzało okazję do tryumfu formy nad treścią – w końcu sama fabuła jest tu wręcz przedpotopowym przykładem kina klasy B. Ot, najemnik Joe dostaje zlecenie odbicia z rąk siatki pedofilów córki senatora. A że sprawcy okazują się być bardziej wpływowi, niż mogło się wydawać, wykonanie zadania ściągnie serię nieszczęść na bliskich głównego bohatera. Dalsza część filmu to już klasyczne kino zemsty, w którym każdy kto stanie na drodze Joego, kończy w kałuży własnej krwi.
Efekt jest jednak rozczarowujący, ponieważ abstrahująca od opowiadania historii Ramsay niemal w całości skupia się na kreowaniu postaci pierwszoplanowej, która pomimo wyjątkowo solidnej gry Joaquina Phoenixa, nie wypada tak interesująco, jak reżyserka by tego chciała. Joe to tłamszony przez ojca w dzieciństwie weteran wojenny, dla którego samotność, żal i poczucie winy są chlebem powszednim. W pracy zamiast broni palnej preferuje natomiast młotki, a jego garderoba składa się głównie z wytartych dresów. To wszystko brzmi ciekawie na papierze, w praktyce jednak okazuje się zbiorem elementów, które wielokrotnie widzieliśmy już w innych filmach i które nie dostają tu nowego życia. Zwłaszcza pojawiające się co chwila retrospekcje ze wspomnianej przeszłości głównego bohatera, sprawiają wrażenie zbędnych i niepotrzebnie dopowiadających to, co powinno pozostać jedynie w sferze naszych domysłów.
W ogóle w całym filmie na potegę czuć inspiracje klasykami – od „Taksówkarza” Martina Scorsese, przez „Leona zawodowca” aż po ostatnie dokonania Nicholasa Windiga Refna. Ramsay nie bawi się jednak w pastisz. Nakręciła film kompletnie wyzuty z ironii, czy choćby drobnego poczucia humoru, przez co wszystkie te cytaty zamiast składać się w przepyszny koktajl, wywołują jedynie wzruszenie ramion i poczucie wtórności. Również sama forma wydaje się przezroczysta – z wyjątkiem otwarcia oraz sceny, w której masakrę w pewnym budynku obserwujemy okiem kamer przemysłowych, żaden z pomysłów inscenizacyjnych nie zapada szczególnie w pamięć.
Szkoda tych dwóch sekwencji, szkoda też Joaquina Phoenixa, tworzącego, pomimo niedoskonałości scenariusza, przekonującą kreację oraz genialnego plakatu, który zapowiadał coś o wiele bardziej wyrazistego. Wszystkie te elementy zasługiwały na niewątpliwie lepszy film, jednak udowadniają również, że Lynne Ramsay wciąż posiada potencjał, który w pełni objawił się we wspomnianym „Musimy porozmawiać o Kevinie”. Oby na kolejną weryfikację nie trzeba było czekać aż 6 lat.
Ocena: 5/10