Zabawa w kotka i myszkę mordercy z policjantem to schemat fabularny, który wykorzystano w kulturze już niejednokrotnie. Tytuł, który przychodzi na myśl jako pierwszy to rzecz jasna kultowe „Siedem” w reżyserii Davida Finchera. Film „Hangman” o wielce niefortunnym polskim tytule „M jak morderca” miał aspiracje do powtórzenia sukcesu thrillera z 1995 roku. W rolach głównych obsadzono ikonę kina – Ala Pacino, który w gatunkach kryminalnych czuje się od zawsze jak ryba w wodzie oraz idealnie pasującego do postaci gliniarza z przeszłością Karla Urbana. Coś poszło jednak nie tak.
O ile Pacino wciąż zachwyca charyzmatyczną grą, ze swoimi prawie ośmioma dyszkami na karku, nie powinien być już angażowany do ról zbyt dynamicznych. Biegając po planie filmowym z giwerą w ręku wygląda uroczo, gwarantując widzowi sentymentalny powrót do swoich najznakomitszych występów, ale jednocześnie zabawnie. Znacznie wiarygodniej postać ta wypadłaby, gdyby podkreślić jej ograniczoną sprawność fizyczną, która nie ma jednak nic wspólnego z obniżeniem wydajności umysłu. Tymczasem bohater przez cały film usilnie próbuje zaprzeczyć swojemu zaawansowanemu emeryctwu, co marnie udaje mu się zarówno na poziomie akcji jak i intelektualnej rozgrywki
z tytułowym katem.
Nie mniejszą klapę stanowi trzon całej opowieści, czyli seria morderstw przez powieszenie. Tropy tylko pozornie prowadzą policjantów i towarzyszącą im dziennikarkę śledczą od jednego miejsca przestępstwa do drugiego, motywacja zabójcy okazuje się być dość błaha, a osobiste zaangażowanie całej trójki w sprawę, prawie niedorzeczne. Nie przemawia do mnie także otwarte zakończenie, a zmarnowanie potencjału tkwiącego w wykorzystaniu gry w wisielca do morderczego pościgu za szaleńcem, boli mnie jako kinomana lubującego się w pomysłowych scenariuszach.
Jednego „Hangmanowi” odmówić jednak nie sposób. Film pomimo licznych wad trzyma w napięciu i angażuje w bądź co bądź wartką akcję. Do samego końca nie zabija też nadziei na logiczne i błyskotliwe rozwiązanie zagadki. Jako ogromna fanka talentu Ala Pacino, o jego przeciętną rolę oskarżam z kolei wyłącznie niefortunnie napisaną postać detektywa pracoholika. Scenarzyści zatem nie tylko spartaczyli cały wątek kryminalny i większość dialogów, które jedynie silną się na głębokie, ale również przyczynili się do rozpowszechnienia opinii jakoby Al był już za stary na kino. Mam nadzieję, że „The Irishman”, czyli tegoroczny projekt Martina Scorsese z Pacino w jednej z głównych ról (obok Roberta De Niro i Joe Pesciego!), udowodni tym bluźniercom jak bardzo się mylą.
Ocena: 6/10