Maria, królowa Szkotów zaczyna się w zasadzie od końca historii – widzimy, że królowa Szkocji zaraz skończy pobyt na tym łez padole, bo kat już szykuje się, by pozbawić ją głowy. I choć obawiałem się dosyć sztampowego kina kostiumowego, to film szybko okazuje się czymś nieco innym. W scenariuszu Beau Willimona (Idy Marcowe) historia o dworskich intrygach dostaje współczesnego twistu, który próbuje wywrócić do góry nogami płciowe normy.
Obraz Rourke jest przesycony frustracją i bezradnością głównych bohaterek. Reżyserka może zbyt naiwnie zarysowuje od samego początku konflikt, który w jej filmie bardziej niż w polityce, ma podłoże w czym innym. Na tronie Anglii i Szkocji zasiadają bowiem kobiety, które Josie Rourke kreuje w mało subtelny sposób na ikony protofeminizmu. To przede wszystkim opowieść nie o intrygach czy tarciach religijnych, a o dwóch kobietach, i ich próbie nawiązania więzi w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Choć to fabuła opowiedziana z sercem i w dobrej wierze, to często operuje ona zbyt nachalnym patosem, i budowaniem świata na prostym podziale redukującym praktycznie wszystkich mężczyzn do szowinistycznych potworów. To przykład dzieła, które próbuje wydarzenia historyczne uwspółcześnić, i nadać im teraźniejszą wymowę. Takie rozpychanie realizmu i wierności faktom nie zawsze jest akceptowalne, jednak mamy tutaj jednocześnie do czynienia z opowieścią zreintepretowaną przez kino kilkukrotnie, choćby w filmie z 1971 roku pod tym samym tytułem. By wycisnąć z tej historii coś nowego, reżyserka musiała poszukać w niej nowych wątków.
Pomimo tych scenariuszowych skrótów, twórcy opowiadają historię z dużym rozmachem formalnym. Choć Josie Rourke to zaprawiona w boju reżyserka teatralna, to tym obrazem debiutuje za kamerą i od razu demonstruje świetną władzę nad filmowym językiem. Cała warstwa audiowizualna filmu podporządkowana jest zarysowywaniu jak największej ilości paraleli pomiędzy dwoma królowymi. Jest w Marii… kilka świetnych zabiegów montażowych stale splatających losy obu bohaterek. Wiele sprytnych cięć łączy wizualnie obie bohaterki, podkreślając ich samotność. Dzieje się tak również dzięki solidnym zdjęciom Johna Mathiesona. Korzysta on z ogromnych przestrzeni szkockich wyżyn i pustek angielskich dworów by szerokimi kadrami podkreślać alienację swoich bohaterek. Wreszcie, cudowna muzyka minimalisty Maxa Richtera, oparta na zderzeniach powtarzanych do bólu sekcji smyczkowych z brutalnymi bębnami świetnie zarysowuje dychotomię pomiędzy protagonistkami a resztą świata. W tych prostych utworach, mocno odwołujących się do twórczości Philipa Glassa, zawarte jest mnóstwo emocji i podniosłości, które windują Marię… na zupełnie wyższe poziomy.
Jednak najjaśniejszym punktem Marii… jest zdecydowanie Margot Robbie, czyli aktorka, która dopiero tym filmem mnie do siebie przekonała. Choć zawsze obsadzana w rolach seks bomb (Wilk z Wall Street, Legion Samobójców, cameo w The Big Short) bądź krzykliwych, konfliktowych kobiet (Ja, Tonya), nareszcie dostała szansę do pokazania innej strony swojego kunsztu. W Marii, królowej Szkotów kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Jest zaskakująco wycofana, i świetnie wchodzi w buty Królowej Dziewicy. Z jej występu bije melancholia i samotność, które świetnie funkcjonują w roli refrenu do kolejnych zwrotek starć Stuart ze swoim dworem. I choć występ Saoirse Ronan w roli szkockiej królowej jest solidny, to nijak ma się w starciu z Robbie.
Ocena: 6,5/10