Filmografia Xaviera Dolana stanowi mieszankę imponujących wzlotów i potężnych upadków. Matthias i Maxime to ten drugi przypadek.
Wyobraźcie sobie sytuację, w której nieprzystający do świata zewnętrznego, oderwani od rzeczywistości 30latkowie (tak sądzę) kręcą scenę do nie w pełni określonego projektu filmowego siostry jednego z nich. Scena ma zawierać pocałunek między nimi, który doprowadzi do bardzo znaczącej zmiany postaw obydwu chłopaków – jeden będzie chciał się do drugiego zbliżyć, drugi z kolei zacznie wątpić. W siebie albo w przyjaźń, która ich łączy – niepotrzebne skreślić.
Tak mniej więcej kształtuje się fabuła nowego filmu Dolana, w którym ten niezwykle utalentowany reżyser powraca do swojej ukochanej tematyki spóźnionego odkrywania seksualności. Niestety w tym wypadku, w przeciwieństwie do Mamy czy Zabiłem moją matkę, jego pomysł zakrawa o parodię, którą na pewno miał nie być. Narracja Dolana jest tu w najlepszym przypadku niesprawna i nietrafna, w najgorszym kuriozalna i niezdarna. W żadnym wypadku nie jesteśmy bowiem w stanie uwierzyć w tę opowieść. Wynika to z jej pretensjonalnego tonu, oparcia wszystkiego na absolutnie nieszczerych wybuchach emocji, które są zainscenizowane w sposób przypominający komedię.
Problem w tym, że ani Dolan nie ma poczucia humoru, ani też nie zna pojęcia lekkości. Wszystko co zostało pokazane w Matthias i Maxime jest zaserwowane ciężką ręką reżysera, który ma rozbuchane ego i nie jest w stanie wykazać się jakimkolwiek samokrytycyzmem. Z tego wychodzą fatalnie zainscenizowane sceny imprezy czy sekwencje w śniegu/deszczu (niepotrzebne skreślić ponownie).
Rozumiem zamysł, chciałem docenić realizację, bo jestem wielkim fanem kina o tej tematyce, które z szacunkiem traktuje historię, ale też i inteligencję widza. W tym wypadku Dolan potraktował mnie niestety bez wspomnianego szacunku, co boli podwójnie.
I dlatego właśnie nie lubię tego Dolana – tego, który nie ma nic nowego do zaproponowania ani pod względem narracyjnym, ani pod względem tematyki którą podejmuje. Brakuje tu nawet tych klasycznych dla niego ciekawych wyborów muzycznych. Ten film jest tak oczywisty, a jednocześnie koszmarnie niewiarygodny. Pretensja, pretensja, pretensja…