Jakie są koszty społeczne zdobycia Coupe du monde i posiadania w ekipie narodowej talentów pokroju Mbappe, Dembele, Fakira? Koszty, o których w sportowej prasie się nie czyta. Pośrednio na to pytanie odpowiada Ladj Ly w XXI-wiecznej interpretacji Les Miserables. Film zaczyna się nieprzypadkowo właśnie w momencie wielkiego triumfu, po moskiewskiej batalii z Chorwatami, aby później zejść na ziemię i zagłębić się w realia policyjnej pracy w zderzeniu z tą samą różnorodnością, która wyniosła ich na szczyty i pierwsze strony gazet.
To zestawienie codziennej rzeczywistości z euforią po tak wielkim sukcesie sportowym i międzynarodowej chwale, na które przecież czekali 20 lat (jak przez mgłę pamiętam mistrzostwa odbywające się we Francji i zabawki w McDonald’s ze słynnym kogucikiem), przypominają mi słowa Barthesa na temat wyprawy dziennikarzy Le Figaro do ZSRR.
„Nowa pożywka dla narodowej próżności karmiącej się dumą z francuskiego bałaganu. Anarchia obyczajów i powierzchownych zachowań jest doskonałym alibi dla porządku: indywidualizm jest mieszczańskim mitem, który pozwala zaszczepić nieszkodliwą wolność porządkowi i klasowej tyranii: „Batory” (pociąg – przyp. red.) przywiózł zdumionym Rosjanom widowisko prestiżowej wolności, która pozwala na pogaduszki w trakcie zwiedzania muzeum i na wygłupy w metrze.”
Czyż nie taki wyidealizowany obraz, mit właśnie, kreuje się w głowach na myśl o ojczyźnie poetów, wina i sera? Teraz dodatkowo podbudowany potęgą sportowej dominacji zbudowanej dzięki multikulturalnej drużynie, w której ma swoje miejsce reprezentant każdej z byłych kolonii. Les Miserables próbuje zrzucić z Francji ten płaszcz obłudy i pokazać, że nadal aktualne jest hasło – „wolność na wystawach, dla dekoracji, ale u siebie Porządek dla zasady”.
„Francja zbiera w sobie to, co z natury jest różnorodne i liczne. Kiedy trzeba wydać sąd deprecjonujący (wojna zmusza czasami do bezwzględności), wówczas z przyjemnością dzieli się ludność na elementy.”
Kandydat do Oscara w kategorii filmu międzynarodowego przedstawia aktualny obraz panujących w Paryżu relacji pomiędzy grupami religijno-kulturowymi, wspomnianymi wyżej elementami ludności podzielonymi ze względu na atrybuty odróżniające je od białego człowieka i związanymi z nimi grupami przestępczymi. Te są jednak rysowane przede wszystkim, jako instancje opiekuńcze i organizujące porządek w zarządzanych przez siebie fragmentach miasta. Badanie skomplikowanych powiązań i zasad panujących w środowisku odbywa się za pomocą jednostki policyjnej, której zadaniem jest patrolowanie dzielnicy. Precyzując, narzędziem służącym za oczy widza jest nowoprzybyły brygadier Stephane Ruiz (Damien Bonnard), który pierwszego dnia pracy wyrusza w podróż po okolicy ze swoimi przyszłymi partnerami – wysokim, umięśnionym czarnoskórym Gwadą (Djibril Zonga) i narwanym, narcystycznym i przejawiającym kompleksy białym Chrisem (Alexis Manenti). Motyw ryby wyjętej z wody jest wykorzystany w celu konfrontacji zdroworozsądkowych reakcji świeżo upieczonego członka ekipy na naginanie prawa i ekscesy, których dopuszczają się jego koledzy po fachu z dziesięcioletnim doświadczeniem pracy w tym konkretnym terenie.
Akcja na dobre zawiązuje się w chwili, gdy jedna grupa oskarża drugą o kradzież małego lwa, a stróże prawa, chcąc zapobiec rozlewowi krwi, próbują na własną rękę włączyć się w śledztwo. Scenariusz jest skonstruowany wręcz pod linijkę i raz za razem bohaterowie napotykają kolejne przeszkody, które w efekcie działają, jak domino i prowokują kolejne konflikty. Finalnie wychodzi z tego w dość prosty sposób zrealizowany dramat, malujący przed widzem portret Paryża w ogniu (wiem…) – kulturowego i pokoleniowego tygla. Pokoleniowego, bowiem to młodzież staje się głównym obiektem westchnień oka kamery, która buntuje się ponad podziałami charakterystycznymi dla starego systemu i walczy na blokowiskowych barykadach, niczym bohaterowie powieści Victora Hugo. Warstwa komentarza społecznego i zakończenie, którego nie zamierzam zdradzać są oczywistym ostrzeżeniem wymierzonym w skostniałe struktury władzy, służb porządkowych i uprzywilejowanych hersztów.
Niestety, jeśli chodzi o bogactwo filmowych środków stylistycznych, różnorodność lub oryginalność wizualną to widz nic z tego tu nie uświadczy. Bliżej ekranizacji Ly do zerowego stylu niż jakiejkolwiek innej formy. Rozumiem dlaczego zwycięzca nagrody Jury z Cannes (ex aequo z Bacurau) został postawiony przez jego rodaków ponad zwycięzcą z Cannes za najlepszy scenariusz, czyli Portretem kobiety w ogniu, którego nie jestem największym fanem, ale w zderzeniu obu produkcji przyznałbym jednak palmę (wiem…) pierwszeństwa historycznemu dramatowi malarskiemu z udziałem pary lesbijek. Głównie ze względu na zdjęcia i interesujące wykorzystanie mitologii, któremu sprawnie służą.
Ocena: 6/10