Ulice miasta zasłane przez tony gromadzących się odpadów. Zamiast często pojawiających się lśniących wieżowców i monumentalnych panoram małe, biedne mieszkania. Boczne ulice odbijające od głównych arterii, a pod nimi ponure podziemia metra. Oto miasto, w którym Todd Phillips zdecydował się opowiedzieć kameralną historię o zagubionym… człowieku.
To właśnie w tym „brudnym” Gotham Artuhr Fleck pracuje jako klaun. Praca jego bynajmniej nie jest wypełniona radością. Przez zaburzenie psychiczne, powodujące niekontrolowane ataki śmiechu, komika spotykają brutalne zaczepki na ulicy. Wyalienowany członek społeczeństwa po pracy zajmuje się i opiekuje starszą, schorowaną matką, z którą spędza wieczory na oglądaniu komediowych talk show. Arthur, mimo swoich zaburzeń wydaje się być zwyczajnym człowiekiem, który przez swoją specyficzną aparycję odrzucany jest przez innych ludzi. Wszystko zmienia się po jednym pobiciu przez ulicznych chuliganów, po którym klaun dostaje od swojego szefa broń, a wraz z nią możliwość wyboru i zmiany życia.
Twórcy Jokera, moim zdaniem, stoją w niekomfortowym rozkroku, próbując zdefiniować zło. Mam wrażenie, że Phillips nie umie zdecydować się, czy celem Flecka jest czynienie zła, dla samego czynu, w którym nie musi być motywacji, wyszukanego celu, a które jest wypadkową emocji gromadzonych w komiku. Czy starają się wybudować jakieś podłoże społeczne, do zbrodni Jokera. Przez ten brak zdecydowania bardzo trudno było mi wywnioskować, czy Joker służy sobie, czy społeczeństwu. Wierzę, że zło jest siłą na tyle chaotyczną, że nie potrzebuje mieć celu i przyczyny. Z początku, co mnie niezmiernie ucieszyło (tylko dlatego, że dawało pewien potencjał artystyczny), myślałem, że szalony klaun zabija, bo może. Mając wybór, czyn ten sprawia mu ulgę, przyjemność i ujście dla emocji. Ale mimo deklaracji samego Arthura, że “jest apolityczny” w jego działaniach, to twórcy w pewnym momencie decydują się na podanie na tacy jego społecznych motywacji. Pojawiają się wtedy wypowiadane oczywistości i dawno odkryte już prawdy o znieczulonym społeczeństwie. W filmie pada pytanie o puentę żartu. Moim zdaniem Joker mogłby być postacią bez puenty. Takie rozwiązanie byłoby jednak bardzo ryzykowne i mogłoby wzbudzić jeszcze większą dezaprobatę amerykańskiej krytyki. Ugrzeczniony wariant twórców nie musi psuć odbioru, ale był dla mnie na tyle dużym zgrzytem, że nie mogłem po nim uznać ten film za wybitny.
[spoiler w akapicie] Sądzę, że sama przemoc i szaleństwo są mimo wszystko marginalne w zrozumieniu postaci antagonisty. Największy ładunek emocjonalny i najwięcej wzruszeń dostarcza samotność Jokera. Dramatem tej postaci jest fakt, że nikt jej nie słyszy. Arthur próbuje się komunikować, ale nigdy nie zostaje wysłuchany. Jego sesje terapeutyczne do niczego nie prowadzą. Jego terapeutka zadaje mu wciąż te same pytania, ale nie oczekuje na nie odpowiedzi. Matka nie stanowi oparcia, nie jest osobą, której może się zwierzyć. Ludzie nie zwracają uwagi na jego dolegliwość, ale wymierzają we własnym imieniu „sprawiedliwość”. Kiedy Fleck spełnia swoje marzenie publicznego występu komediowego nikt nie chce go słuchać. Nawet sam idol z telewizora zapraszając go do swojego talk show, zadaje takie pytania, żeby poniżyć rozmówcę. Joker zabijał, bo nie był słuchany i usłyszany przez najbliższe otoczenie. I choć zakrawa to o banał, to jest to emocjonalnie poruszające. Fleck nie dokonywał zbrodni na tle politycznym, społecznym ale w swoim otoczeniu, które krzywdziło go na codzień (do czasu aż twórcy decydują się na obarczenie winą całego znieczulonego społeczeństwa). Podczas finałowej sceny, na masce samochodu, rozpalony tłum “wielbi” Jokera, który nie wypowiada w tej sytuacji żadnego słowa. Ludzie potrzebują Jokera tylko jako symbol. Co więcej zanim Joker obraca się do ludu, ostatni raz na smutnej twarzy rysuje uśmiech. Moim zdaniem jest to dobitny przykład fałszu, kłamstwa. Wydaje mi się, że antagonista czyniąc zło dla samego siebie, stał się niechcący symbolem dla ludzi, którzy wykorzystali go jako usprawiedliwienia swojego zła . I to właśnie w tym braku możliwości wejścia w dialog z kimkolwiek kryje się, według mnie, największy dramat Arthura Flecka.
Ta historia o samotności i braku wysłuchania nie byłaby pewnie tak intensywna, gdyby nie fantastyczna rola główna Joaquina Phoenixa. Co prawda potrzebowałem trochę czasu, żeby zaakceptować specyficzną manierę aktorską, ale w finalnym rozrachunku jestem pod wrażeniem. Aktor nie kopiuje swoich poprzedników, nie jest gorszy, nie jest lepszy, ale stworzył własną, bardzo przekonującą interpretację tej postaci. Atmosferę kameralnego Gotham potęgują bardzo dobre zdjęcia Lawrencea Sheera. Miałem większe oczekiwania co do muzyki. Chciałem otrzymać chociaż jeden zapadający w pamięć temat główny, a tak muszę przyznać, że po seansie nie pamiętam żadnej melodii. Słowa uznania należą się scenografom, którzy stworzyli duszne, klimatyczne Gotham, bez którego nie byłoby tak „intymnej” historii.
Joker nie jest moim zdaniem filmem komiksowym, albo superbohaterskim, ale mimo wszystko robi ogromny krok w rozwoju tych gatunków, dając potencjalną wolność twórczą innym reżyserom w przyszłości. To intensywne i dobrze zrealizowane kino psychologiczne, które ma ambicje pokazać chaotyczną, immanentną siłę zła, ale nie udaje mu się przekazać tej myśli w sposób kompletny, przez co kilka razy zdarza mu się ocierać o banał. Do najlepszych momentów filmu zdecydowanie zaliczam te, w których kreowany jest złożony, dokładny i niejednoznaczny portret psychologiczny Flecka. Uważam za o wiele ciekawszą i angażującą prywatną historię Arthura, niż sceny akcji w wykonaniu szalonego klauna. Joker poruszył mnie na swój sposób, ale nie powalił emocjonalnie. Wywołał dużo sprzecznych uczuć, nie pozostawił mnie obojętnym, ale może lekko nienasyconym.