Nie znałem postaci Dolemite’a. Eddie Murphy to zmienił – nie dość, że poznałem Dolemite’a, to pokochałem go ze szczerego serca. Sam Eddie zaś tą jedną rolą odkupił wszystkie swoje winy za lata upokarzających dla niego i jego fanów komedii.
Rudy Ray Moore jest aspirującym stand-upperem, który jednak…zwyczajnie nie jest śmieszny. Zrządzeniem losu i dzięki swojemu sprytowi, udaje mu się stworzyć materiał tak dobry, że z miejsca staje się gwiazdą czarnej dzielnicy. Jednak Rudy nie chce pozostać przy tym. Chce zdyskontować ten sukces bardziej – dać swoim rozrywkę na jaką zasługują i jakiej potrzebują. Dlatego postanawia nakręcić film.
Ta fabuła wygląda trochę jak powtórka z rozrywki z „Disaster Artist” i historii Tommy’ego Wiseau. Różnic jednak jednak kilka, które według mnie mocno przemawiają na korzystać Rudy Ray Moore’a. Po pierwsze Wiseau tak naprawdę nigdy nie stał się uznanym artystą, Dolemite wręcz przeciwnie. Po drugie „The Room” jest filmem kultowym tylko dlatego, że jest filmem fatalnym. „Dolemite” i dalsze produkcje tej kolorowej ekipy mają też status kultowych, ale jednak głównie przez to, że stały się niebywałymi sukcesami finansowymi, które zachęciły wytwórnie do kręcenia większej ilości podobnych produktów. Jak w starciu miedzy „Disaster Artist”, a „Nazywam się Dolemite” stoję po stronie tego drugiego jeszcze z jednego powodu – uważam go po prostu za pełniejszy film, który dotarł głębiej do postaci samego Rudy Ray Moore’a. Film Jamesa Franco jest znakomitą komedią, niemal dwugodzinnym comic reliefem. „Dolemite” jest także niezgorszą komedią (ja przynajmniej polubiłem ten humor), ale jest też wyśmienity character study oraz studium funkcjonowania społeczności – Spike Lee skakałby z radości widząc jak pokazuje się tutaj czarną społeczność USA. Z empatią, zrozumieniem, humorem, energią, z trafnością spostrzeżeń, których zabrakło choćby zeszłorocznemu zdobywcy Oscara za najlepszy film.
„Nazywam się Dolemite” to poza wszystkim, jak to się mówi ładnie, star vehicle – Eddie Murphy powinien dostać za tę rolę Oscara! Jest zabawny, wrażliwy, energetyczny – jego brawurowa kreacje przypomniała mi najlepsze czasy Murphy’ego czyli końcówkę lat 80. i początek lat 90. Największą niespodzianką jest tutaj jednak nie Murphy, któremu przecież później także zdarzały się porządne filmowe role, ale Wesley Snipes, który także gdyby świat był sprawiedliwy mógłby dostać Oscara za drugi plan – co za komediowym timing, to za zabawa postacią!
Uwielbiam ten film – to jeden z najmocniejszych obrazów jakie widziałem w 2019. Netflix dużo filmów w tym roku pokazał i „Nazywam się Dolemite”, wbrew wszelkim pozorom i znając konkurencję, znajduje się prawie na samym szczycie mojej netflixowej listy, ustępując miejsca tylko Scorsese i „I lost my body”. Tak dobre to kino!