„L’ Empire” to chyba wciąż moje największe zaskoczenie podczas tegorocznego Berlinale. Bynajmniej nie jest one szczególnie pozytywną niespodzianką i już na wstępie mogę stwierdzić, że nie zaliczyłam tego seansu do szczególnie udanych. Niemniej jednak wciąż z zaciekawieniem rozważam elementy filmu, które skłoniły selekcjonerów do wybrania właśnie tej produkcji dla berlińskiej publiczności.
Bruno Dumont postanowił zabrać nas do świata, w którym zmierzyć się muszą ze sobą dwie siły. Wszystko za sprawą dziecka, wybrańca, o niewyobrażalnej sile – a przynajmniej tak przedstawiają nam to bohaterowie. Już sam opis „L’Empire” brzmiał jak kino klasy Z, którego twórca naoglądał się za młodu za dużo produkcji z serii Star Wars lub Władcy Pierścieni. Pytanie, które można sobie zadać już na początku seansu francuskiego reżysera to: czy to wszystko jest na serio?
I właśnie. Gdyby podejść do „L’Empire” jako kina gatunkowego, to wyszłaby nam słaba (zwłaszcza pod kątem realizatorskim, a także ze względu na casting, jak również niedociągnięcia fabularne) produkcja aspirująca do miana sci-fi. Gdy jednak patrzymy na wszystko z przymrużeniem oka – vibe jest rodem z Nocnego Szaleństwa (kultowej sekcji festiwalu Nowe Horyzonty), to film staje się jakoś bardziej znośny. I nie chodzi tu wyłącznie o usprawiedliwienie sobie tego, co widzimy na ekranie. Patrzymy na pewne schematy, które reżyser ogrywa bez szczególnych efektów specjalnych, spłaszczając je, a nawet wypaczając. Finał jest bezsensowny, ale pozwala zakończyć niemal szczęśliwie naszą historię – przynajmniej z punktu widzenia ziemian.
Wciąż nie wiem, jak ocenić „L’Empire”. Osobiście nie przekonała mnie ta forma, choć myślę, że mogłaby znaleźć swoich zwolenników. To opowieść o odwiecznej walce dwóch sił z pewnością zinterpretowana w nietypowy sposób. Niewątpliwie film francuskiego reżysera wyróżnia się w tegorocznej sekcji konkursowej, jednak to może być zbyt mało, aby zostać uhonorowanym.