Steven Soderbergh od czasu powrotu ze swojej krótkiej emerytury wypluwa z siebie projekty w tempie karabinu maszynowego. W 2017 roku Logan Lucky był w zasadzie rednecką reinterpretacją trylogii Ocean’s, z którą niegdyś Amerykanin rozbił box office. Niepoczytalna była raczej materiałem na studencką etiudę, niż na pełen metraż. Poczuciu prowizoryczności nie pomagało również to, że został on nakręcony za pomocą Iphone’a (co było widać, w negatywnym sensie).
Jego ostatnie netfliksowe projekty, najpierw Wysokie Loty, a teraz Pralnia, dowodzą, że zgodnie ze starożytną maksymą pośpiech jest wskazany jedynie przy łapaniu pcheł. Pralnia to mieszanka kuriozalnie złego aktorstwa, chaotycznego storytellingu i dosyć płytkiego potraktowania zawiłej sytuacji z pogranicza prawa i ekonomii, jaką była afera Panama Papers. Nie pytajcie mnie, o co w Panama Papers w zasadzie chodziło, bo dzień po obejrzeniu filmu już mam duży problem z przypomnieniem sobie wywodów Soderbergha i scenarzysty, Scotta Z. Burnsa.
Co ciekawe, film został dodany na platformę Netflix pomimo protestów ze strony prawników przedstawionych w nim jako sprawców całego zamieszania. Sąd odmówił zablokowania premiery obrazu, i pozwolił wyjść temu dziwacznemu projektowi Soderbergha na światło dzienne, być może czyniąc w ten sposób szkodę dobremu imieniu samego reżysera.
A zaczyna się dosyć ambitnie. „Bo te historie są o pieniądzach. O idei pieniędzy, o ich potrzebie, o sekretnym życiu pieniędzy” mówi nam na początku filmu Jürgen Mossack (grany przez posługującego się czymś, co w ogóle ciężko nazwać niemieckim akcentem, Gary’ego Oldmana). Kto po takiej deklaracji spodziewał się, że Pralnia będzie faktycznie brać na warsztat „ideę pieniędzy”, szybko się zawiedzie. Strukturalnie film Amerykanina jest poszatkowany na różne segmenty, mające ilustrować wspominaną już aferę podatkową. Choć reżyser usilnie stara się ukazać widzowi skalę problemu, wszelka wymowa ginie w gąszczu wątków pojawiających, i urywających się w raptem 90-minutowej fabule.
Historie nie są ze sobą zbyt sprawnie powiązane, co daje uczucie czytania książki, z której ktoś losowo powyrywał stronice. Afera Panama Papers sama w sobie była skomplikowanym wydarzeniem, dlatego opisywanie go przy użyciu narracji szkatułkowej wydaje się decyzją co najmniej karkołomną. Pralnia, przez częste porównania choćby z The Big Short sprawia, że Soderbergh przy Adamie McKayu wydaje się być kompletnym żółtodziobem, którego ledwo wypuścili z filmówki.
Pralnia korzysta z typowego dla Soderbergha języka filmowego – mamy tu więc niedoświetlone kadry, dynamizm i ten rodzaj półimprowizowanego aktorstwa, który tylko potęguje efekt chaosu całego filmu. Mamy tutaj również kilka typowo soderberghowskich metażartów (kto pamięta Julię Roberts grającą Julię Roberts w Ocean’s Twelve, ten wie o co mi chodzi), które wprowadzają jedynie jeszcze więcej zbędnego zamieszania w głowie widza. Jednak karkołomne mieszanie wątków komediowych ze samoświadomymi wstawkami i politycznym komentarzem zdaje się rozsypywać w rękach reżysera. Humor w ogóle jest kwestią dosyć problematyczną, bo częstokroć oparty jest on na stereotypach, o które nie posądzałbym takiego twórcę, jak Steven Soderbergh.
W jednej ze scen, „obrazoburczo” odbywającej się w kościele, Gary Oldman oraz Antonio Banderas mówią nam z ekranu, że „granica pomiędzy unikaniem podatków, a ich obchodzeniem jest cienka jak ściana w areszcie”. Cienka jest też granica pomiędzy uprawianiem sprytnego, samoświadomego i politycznego kina rozrywkowego, a tworzeniem chaotycznego filmu bez pazura.